Koma. Aleksander Sowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Koma - Aleksander Sowa страница 3

Koma - Aleksander Sowa

Скачать книгу

Dlaczego oni?

      – Nie wiem, pewnie podświadomie wtedy się ich bałem. Zresztą co może sensownego przyjść człowiekowi do głowy w takiej chwili? Na dodatek gdy kopią w brzuch?

      – Co było dalej?

      – Wykręcili mi ręce, skuli kajdankami i wrzucili do samo-chodu jak worek. Wtedy już wiedziałem, że to nie skini.

      – Skąd?

      – Podsłuchałem, jak jeden z nich rozmawia przez telefon.

      – Co pan słyszał?

      – Powiedział: „Szefie, mamy skurwysyna. Żyje jeszcze”.

      – Co było potem?

      – Nie miałem pojęcia, o co chodzi ani kim są ci ludzie. Wiedziałem tylko, że działają na czyjeś zlecenie. Słyszałem, że jest jakiś szef. Czułem, że gdzieś mnie wiozą, okazało się, że do lasu. Tam grożono mi śmiercią i aresztem. Byłem pewny, że to jakaś cholerna pomyłka, jakieś totalnie nieporozumienie.

      – Nie wiedział pan, że pana aresztowano?

      – Nie! Absolutnie.

      – A kiedy się pan o tym dowiedział?

      – Dopiero na komendzie. Po kilku godzinach. Powie-dziano mi, że zostałem zatrzymany, i tyle. Zaczęły się przesłuchania. Krzyki: „Przyznaj się!” – opowiada pisarz, smutno wpatrując się w dziennikarza znad drucianych oprawek. „My wszystko już wiemy, nureczku, będziesz teraz w szambie nurkował”.

      – Nureczku?

      – Jestem od lat instruktorem nurkowania – wyjaśnia. Po chwili dodaje: – Byłem.

      – Rozumiem – notuje dziennikarz. – Proszę mówić dalej.

      Więzień waha się chwilę. Poprawia okulary. Ma czarne, bujne włosy i pociągłą twarz. Ciągle nie robi dobrego wrażenia. Jest w nim coś niezwykłego, co każe chłopakowi nieustannie mieć się na baczności. Widać, że od więźnia bije głęboko skrywane, ale ogromne zmęczenie.

      – Byłem przerażony – zaczyna po chwili. – Nigdy wcze-śniej nie miałem do czynienia z policją. Nawet mandatu za przekroczenie prędkości nie dostałem! Pan wierzy? – zwraca się wprost do dziennikarza.

      – W tym sensie można powiedzieć, że jest pan szczęściarzem.

      – Tak. Szczęściarzem! – powtarza kpiąco. – Tyle że od tamtej chwili moje życie wywróciło się do góry nogami. Takie to szczęście. I wie pan, co w tym wszystkim było najgorsze? Nie miałem pojęcia, z jakiego powodu!

      – Nie powiedziano panu, o co jest pan oskarżony?

      – Nie – odpowiada z przejęciem. – I o to chodzi. Właśnie o to chodzi! Nie wiedziałem. Pytałem: „Ludzie, dlaczego? Dlaczego?” – powtarza, unosząc ciemne brwi. „O co wam chodzi? Za co mnie zatrzymaliście?”.

      – I co powiedzieli?

      – „Za to, że jesteś jedyny w swoim rodzaju” – odpowiada, z niedowierzaniem kiwając głową, tak jakby to, że rozmawiają teraz w zakładzie karnym, nie było prawdą. Jakby było śpiączką, z której zaraz się obudzą i wrócą do życia. Ale to nie był sen. To naprawdę się stało.

      3.

      – To był koniec jesieni dwutysięcznego roku – odpowiada Jagodnikow bez namysłu.

      Brzuch wylewa się glinie przez pasek od spodni, ale widać, że pamięć ma doskonałą. Czerwona twarz sprawia, że łysy, niepozorny i na pierwszy rzut oka łagodny człowieczek zupełnie nie wygląda na byłego oficera Wydziału Zabójstw Dolnośląskiej Komendy Wojewódzkiej.

      – Dokładnie pamiętam ten dzień. Bez mrozu, ale ciągle mżawka albo wiatr. Kiedy go znaleźliśmy, już nie padało, ale dalej był ziąb jak cholera. Błoto jak w świńskim chlewie – wspomina. – Potem musiałem łykać tabletki na przeziębienie. Zima, dokładnie grudzień. Tyle że dla tamtego wszystko skończyło się w listopadzie. Prawie o miesiąc wcześniej.

      – Tamtego?

      – Dla ofiary – prostuje glina.

      – Jak odkryliście zwłoki?

      – Dostaliśmy wezwanie nad Odrę. Wioska nazywała się Chobienia. Wędkarze zauważyli ciało przy brzegu. Już wtedy wiedziałem, że to jeden wielki syf.

      – W jakim sensie?

      – Dziś jestem na emeryturze. Wtedy miałem prawie dwadzieścia pięć lat służby. Większość przerobiłem w dochodzeniówce, a i tak czegoś podobnego nie widziałem. Nigdy.

      – Wiem, że ofiara była naga – dodaje dziennikarz.

      – E tam! Naga. To bzdura! Facet miał slipki, koszulkę i bluzę.

      – Ale butów nie miał?

      – No właśnie, nie miał. Ale naszą uwagę zwróciło też co innego.

      – Co?

      – Był związany, ale w niecodzienny sposób.

      – W gazetach nazwano to nietypową kołyską?

      – Tak to nazwaliśmy, a wy, dziennikarze, jak zrobiło się o tym głośno, powtarzaliście to jak papugi – mówi z niesmakiem.

      – Widać nie darzy szacunkiem przedstawicieli dziennikarskiej profesji. Jak większość policjantów. A już szczególnie ci z dochodzeniówki. Redaktor wie o tym, ale mało go to obchodzi. Potrzebuje gliny, żeby zrobić dobry reportaż o zbrodni. I tyle.

      – O co chodzi z tą nietypową kołyską?

      – Wiąże się delikwenta jednym kawałkiem liny – wyjaśnia glina, demonstrując na sobie. – Kostki u nóg trzeba związać z nadgarstkami. Z tyłu, za plecami…

      – …a drugi koniec liny – podchwytuje dziennikarz – z szyją?

      – Właśnie! Związany, prostując się, będzie się dusił.

      – Rozumiem.

      – Jak na gimnastyce – kołyska. Było w tym coś poniżającego.

      – Poniżającego?

      – Niech pan pomyśli. Jak się chce kogoś załatwić, to najlepsza jest kulka w łeb. Jak klamki brakuje, to nóż w żebra, ewentualnie – przepraszam za słowo – wpierdol, aż gość zejdzie. Nikogo się nie topi. A jeśli już, to nie tak związanego. Zgodzi się pan, prawda?

      – Faktycznie.

      – No właśnie. A tutaj mieliśmy ofiarę zabitą jakby przy okazji.

      –

Скачать книгу