Era Wodnika. Aleksander Sowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Era Wodnika - Aleksander Sowa страница 5
– Uff.
Przejście obniżyło się do półpiętra i schodów prowadzących jeszcze niżej. Potem do korytarza ciągnącego się aż po granice rozświetlanego latarką mroku. Do ich płuc docierało wilgotne i chłodne powietrze. Było przesiąknięte zapachem zgnilizny, zatęchłych liści i przejmującego chłodu. Tylko skąd zapach liści kilka metrów pod gruntem? – zastanawiał się Emil.
– Jest tam – przerwał milczenie posterunkowy.
Dziesięć metrów od nich leżały zwłoki. Właściwie tylko szkielet białych kości – pozostałości po człowieku okryte podziurawionymi łachmanami w nienaturalnie wykręconej pozie obok rozbitej butelki.
– Teraz uważajcie i módlcie się, żeby nas nie wyczuły – szepnął posterunkowy.
– O co chodzi? – zapytał Lipski.
Boss zresztą pomyślał to samo, ale milczał przestraszony. Emil wiedział, ale zamiast odpowiedzieć, szepnął:
– Widzicie? Skrzynka, chyba drewniana.
– Uhm – przytaknął posterunkowy. – Ale nie wiem dokładnie. Stąd zawróciłem.
Podeszli do niej. Wewnątrz stały butelki 0,7 l.
– Wino – otworzywszy usta, ze zdziwienia skomentował widok posterunkowy.
– Nie wierzę! – Lipskiemu ten widok nie mieścił się w głowie.
– A jednak. – Posterunkowy kiwał potakująco głową.
Tymczasem Emil odwrócił się i skierował światło na szkielet. Obok ręki leżała butelka, wciąż cała.
– Ten sam jabol, co przy wersalce.
– No dobra – Bossakowski wreszcie się odezwał. – Ale sztywniak wygląda, jakby leżał tu już dobre parę lat.
Emil, zamiast odpowiedzieć, znów zaczął dedukować:
– Ktoś wybił przejście…
Nagle jego głos się załamał. Dostrzegł opasłe szczurze cielska. W mgnieniu oka odgadł tajemnicę szkieletu.
– Jasny chuj – jęknął. – Wiejemy!
I rzucił się w kierunku wyjścia, gdzie byli już pozostali. Po kilkunastu sekundach wybiegli zdyszani na powierzchnię. Lipski powstrzymywał odruch wymiotny. Emil i Boss oddychali ciężko jak po biegu na 110 metrów przez płotki. Kiedy się wreszcie uspokoili, Lipski zaczął:
– Nic tak nie ożywia dnia jak dobry trup.
Zarechotali śmiechem. Rozluźnieni odetchnęli po chwilach pełnych napięcia.
– Wywalili kawałek ściany w opuszczonym szalecie, aby dostać się do wnętrza, w którym jeden się zachlał na śmierć – podsumował oględziny komendant. – Drugiego zżarły szczury, kiedy szedł po ukryte tam wina.
– Na to wygląda – odparł posterunkowy.
– No to otwieramy sprawę, panie Stompor – komendant zwrócił się żartobliwie do Emila. – Ale chcę, żebyś wiedział, że nie podoba mi się to miejsce. Jest niebezpieczne. Należy zamknąć tę sprawę jak najszybciej i nie kręcić się tutaj.
– Tak – dodał Lipski.
– A co jeśli będą jeszcze inni? – zawahał się posterunkowy.
– Zobaczymy – mruknął prokurator. – Prokuratura otwiera dochodzenie, a policja rozpoczyna czynności operacyjne, aby wyjaśnić wszelkie okoliczności. Prawda, panie komendancie?
Bossakowski nic nie odpowiedział, ciągle dysząc. Pokiwał głową. Wiedział, że Lipski ma rację.
– No… – nieśmiało zaczął posterunkowy. – No… ja i panowie dotarliśmy tylko do miejsca, gdzie leży ten drugi sztywniak i ta skrzynka. Dalej żaden z nas nie doszedł.
– Posterunkowy ma rację – odezwał się dotąd milczący Emil. – Nie wiemy, co znajduje się dalej. Bunkier jest za duży i zbyt niebezpieczny, by go spenetrować ot tak, standardowo.
Słowa Emila oznaczały sprowadzenie specjalnej ekipy, papierki i mnóstwo roboty. Najbardziej nie pasowało to wszystko komendantowi. Miał swoje powody. Skomentował fakty jednym zdaniem:
– I tak trzeba zacząć dochodzenie.
– A schron zbadać – dorzucił Lipski.
Zamilkli, zastanawiając się nad tym, co zobaczyli. Każdy z nich widział niejedno ludzkie nieszczęście. Mimo to widok drugiego ciała, szkieletu właściwie, zrobił na nich niemałe wrażenie. Młody wciąż był blady.
Po chwili prokurator znów się odezwał:
– Widziałem niejedno. Niejednego trupa oglądałem. Ale czegoś takiego jeszcze nie. I wiecie co? – ciągnął Lipski. – Zastanawiam się, jak można być tak głupim, żeby skrzynkę wina, na dodatek pewnie jeszcze skądś podpierdoloną, schować do bunkra pełnego szczurów.
– A jeśli ktoś chciał ich zabić? – odezwał się Emil, wypuszczając dym z ust.
5.
Dwa dni później przed Wojewódzkim Centrum Medycznym w Opolu Emil w swoim polonezie czekał na prokuratora. Dupek się spóźniał, więc zdążył wypalić już dwa camele.
Rozejrzał się. Nie widząc niczego niepokojącego wzdłuż całej Alei Witosa, sięgnął do schowka i wyjął ćwierćlitrową piersiówkę z wódką. Pociągnął trzy spore łyki. Alkohol przyjemnie rozpływał się w żołądku. Wiadomości w radio rozpoczynał news dnia.
– Przedwczoraj coś dziwnego działo się w sercu Opola. – Usłyszał Emil. Podkręcił głośność. – Jak udało nam się dowiedzieć, po nocnej akcji funkcjonariuszy policji z Opola do bunkra na placu Daszyńskiego weszli żołnierze z Tarnowskich Gór. Zapytaliśmy rzecznika prasowego komendy po co.
Dziennikarka przedstawiła policjanta i Emil po chwili usłyszał:
– Czy to prawda, że żołnierze odszczurzali bunkier?
– To prawda.
– Czyżby opolska policja ścigała szczury zamiast przestępców?
– Oczywiście nadal ścigamy przestępców – rzecznik odpowiedział przytomnie. – Deratyzacja była niezbędna do prowadzania czynności operacyjnych.
– Jakich czynności?
– Koniecznych przy dochodzeniu, które prowadzimy.
– Rozumiem – nie dawała za wygraną. – Ale radio O’Key dowiedziało się, że znaleziono tam zwłoki. Czy