Dobra córka. Karin Slaughter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dobra córka - Karin Slaughter страница 14
Kolejny trzask.
Kolejny wystrzelony nabój.
I następny.
I wtedy rozbrzmiał dzwonek.
– Jezu – powiedział Huck. – W stołówce jest co najmniej pięćdziesięcioro uczniów. Muszę…
Mrożący krew w żyłach kobiecy krzyk nie pozwolił mu dokończyć.
– Na pomoc! Pomóżcie nam!
Charlie zamrugała.
Klatka piersiowa Gammy eksplodowała.
Zamrugała znowu.
Krew trysnęła z głowy Sam.
Uciekaj, Charlie!
Znalazła się za drzwiami, zanim Huck zdążył zareagować. Nogi same ją niosły. Serce łomotało w piersi. Uderzała butami o wypastowaną podłogę, ale w wyobraźni czuła pod bosymi stopami ziemię, smagnięcia gałęzi na twarzy, strach ściskający jej pierś niczym drutem kolczastym.
– Na pomoc! – wołała kobieta. – Pomóżcie nam!
Huck dogonił Charlie, gdy skręcała za róg. Był niewyraźną plamą, ponieważ znowu widziała tylko tunelowo. Tym razem w tunelu znajdowało się troje ludzi na końcu korytarza.
Stopy mężczyzny były skierowane ku sufitowi.
Za nim, po jego prawej stronie, para mniejszych stóp.
Różowe buty. Białe gwiazdki na podeszwach. Światełka, które mogły migać, kiedy szła.
Starsza kobieta klęczała przy leżącej dziewczynce, kiwając się jednostajnie w przód i w tył i zawodząc.
Charlie chciała jej zawtórować.
Rozbryzgi krwi pokrywały plastikowe krzesła przed gabinetem dyrektora, ściany, sufit i podłogę.
Ta jatka wprawiła Charlie w odrętwienie. Zwolniła do truchtu, potem przeszła w marsz. Już to kiedyś widziała. Wiedziała, że wszystko można upakować w małym pudełku i zamknąć je później; że można iść dalej przed siebie, o ile nie będzie się za dużo spało, oddychało i żyło zbyt intensywnie, by w każdej chwili być gotowym paść w objęcia śmierci.
Gdzieś z trzaskiem otworzyły się drzwi. W korytarzu rozbrzmiały głośne kroki. Donośne głosy. Krzyki. Płacz. Charlie nie rozróżniała słów. Nagle znalazła się pod wodą. Jej ciało poruszało się wolno, ramiona i nogi walczyły ze spotęgowaną siłą grawitacji. Jej mózg w ciszy zestawiał listę tego wszystkiego, czego nie chciała widzieć.
Pan Pinkman leżał na plecach, niebieski krawat ułożył mu się na ramieniu. Biel koszuli niknęła pod powiększającą się krwawą plamą. Z lewej strony głowy miał otwartą ranę, a skóra okrywająca czaszkę wisiała jak postrzępiony papier. Tam, gdzie powinno być prawe oko, ziała czarna dziura.
Pani Pinkman nie klęczała przy mężu. To ona była krzyczącą kobietą, która nagle zamilkła. Trzymała na kolanach głowę dziewczynki, przyciskając pastelowoniebieski pulower do jej szyi. Kula uszkodziła jakiś ważny organ. Pani Pinkman miała jasnoczerwone dłonie. Krew zabarwiła brylant w jej obrączce na kolor pestki wiśni.
Kolana odmówiły Charlie posłuszeństwa.
Opadła na podłogę obok dziewczynki.
Zobaczyła siebie leżącą na ziemi w lesie.
Ile miała lat? Dwanaście? Trzynaście?
Patykowate nogi. Krótkie czarne włosy jak u Gammy. Długie rzęsy jak u Sam.
– Pomóż mi – wychrypiała pani Pinkman ledwie słyszalnym szeptem. – Proszę.
Charlie wyciągnęła przed siebie ręce, nie bardzo wiedząc, gdzie je położyć. Ranna dziewczynka przewróciła oczami, potem nagle skupiła wzrok na Charlie.
– Wszystko w porządku – powiedziała do niej Charlie. – Wszystko będzie dobrze.
Pani Pinkman modliła się nad dzieckiem.
– Panie, nie opuszczaj tego aniołka, błagam, Panie, nie bądź daleko od niej. Wspomóż ją.
Mózg Charlie zaklinał rzeczywistość: „Nie umrzesz, nie poddasz się, skończysz liceum, pójdziesz do college’u, wyjdziesz za mąż. Nie zostawisz po sobie wyrwy wśród najbliższych, którzy cię kochają”.
– Śpiesz mi na pomoc, zbawienie moje, o Panie – ciągnęła pani Pinkman.
Charlie zwróciła się do dziewczynki:
– Spójrz na mnie. Wyjdziesz z tego.
Ale dziewczynce nie było to dane.
Powieki zaczęły jej drżeć. Zsiniałe usta rozchyliły się, odsłaniając drobne zęby, zbielałe dziąsła i jasnoróżowy czubek języka.
Powoli krew odpływała z jej twarzy. Charlie skojarzyło się to z zimą nadchodzącą od strony gór. Zabarwione na czerwono, pomarańczowo i żółto jesienne liście stopniowo rudzieją, potem brązowieją i zaczynają opadać, a kiedy lodowate macki chłodu sięgają pagórków za miastem, wszystko jest już martwe.
– O Boże – załkała pani Pinkman. – Biedny aniołek. Biedny mały aniołek.
Charlie nie pamiętała, kiedy wzięła dziewczynkę za rękę, ale teraz trzymała w dłoni jej drobne palce. Były zimne jak rękawiczka zgubiona na placu zabaw w zimowy dzień. Czuła, jak palce dziewczynki wysuwają się z jej dłoni. Chuda ręka opadła bezwładnie na podłogę.
Koniec.
– Kod czarny!
Charlie drgnęła na dźwięk tego okrzyku.
– Kod czarny! – Po korytarzu biegł policjant. W jednej ręce trzymał krótkofalówkę, w drugiej broń. W jego głosie brzmiała panika. – Przyjedźcie do szkoły! Przyjedźcie do szkoły!
Na ułamek sekundy skrzyżował spojrzenie z Charlie. Zorientowała się, że ją rozpoznał. Potem przeniósł wzrok na ciało martwego dziecka. Na jego twarzy odmalowało się przerażenie, które ustąpiło miejsca żalowi. Czubkiem buta stanął w kałuży krwi. Poślizgnął się i upadł na ziemię z głośnym stęknięciem. Strzelba wypadła mu z ręki i potoczyła się po podłodze.
Charlie spojrzała na dłoń, którą trzymała dziewczynkę. Potarła palce. Krew była lepka. Inaczej niż u Gammy, której krew wydawała się śliska i tłusta jak olej.
Biała kość. Kawałki serca i płuca. Strzępy ścięgien, tętnic i żył sterczących z ziejących ran.
Pamiętała powrót