Dobra córka. Karin Slaughter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dobra córka - Karin Slaughter страница 15
To ona strzelała.
Miała w dłoni rewolwer. Zamiast mierzyć z niego do kolejnych ofiar, celowała nim we własną pierś.
– Odłóż to! – Stojący kilka metrów dalej policjant mierzył do niej z broni. Każdy jego ruch zdradzał przerażenie, od kołysania się na piętach po kurczowe zaciskanie palców na lufie. – Powiedziałem, kurwa, odłóż!
– Ona pana posłucha. – Huck kucnął plecami do dziewczyny, zasłaniając ją przed policjantem. Uniósł ręce. Mówił pewnym, spokojnym głosem. – Już dobrze, wszystko będzie dobrze, tylko zachowajmy spokój.
– Zejdź mi z drogi! – Policjant nie był spokojny, tylko jeszcze bardziej się spinał, gotów pociągnąć za spust, gdy tylko zyska sposobność oddania czystego strzału. – Zejdź mi, kurwa, z drogi!
– Ona ma na imię Kelly. Kelly Wilson – powiedział Huck.
– Odsuń się, dupku!
Charlie nie patrzyła na mężczyzn. Obserwowała broń.
Rewolwer i strzelba.
Strzelba i rewolwer.
Poczuła znajome odrętwienie, które ogarniało ją już tyle razy przedtem.
– Rusz się! – zawołał policjant. Przesunął lufę w jedną, potem w drugą stronę, usiłując wycelować obok Hucka. – Zejdź mi z drogi!
– Nie. – Huck nie zmienił pozycji. Klęczał na ziemi plecami do Kelly, trzymał ręce w górze. – Nie rób tego, stary. Ona ma dopiero szesnaście lat. Chyba nie chcesz zabić…
– Zejdź mi z drogi! – powtórzył policjant. Powietrze było naelektryzowane jego strachem. – Na ziemię!
– Przestań, człowieku. – Huck przesuwał się to w lewo, to w prawo, blokując linię strzału. – Ona już nie chce zabić nikogo innego, tylko siebie.
Dziewczyna otworzyła usta. Charlie nie zrozumiała jej słów, ale policjant tak.
– Słyszałeś te sukę? – wrzasnął. – Niech to zrobi albo zejdź mi z drogi!
– Niech pan przestanie – wyszeptała pani Pinkman. Charlie niemal o niej zapomniała. Żona dyrektora ukryła twarz w dłoniach, żeby nie patrzeć na rozgrywającą się scenę. – Błagam.
– Kelly – spokojnym głosem odezwał się Huck, wyciągając za siebie rękę wnętrzem dłoni do góry. – Oddaj mi broń. Nie musisz tego robić, skarbie. – Odczekał kilka sekund. – Kelly, spójrz na mnie.
Powoli dziewczyna spojrzała mu w twarz. Miała lekko otwarte usta, szkliste oczy.
– Główny korytarz! Główny korytarz! – Kolejny policjant minął Charlie. Kucnął na jedno kolano i wykonał ślizg po podłodze, trzymając w obu rękach glocka i wrzeszcząc: – Odłóż broń!
Pani Pinkman łkała, nie odrywając dłoni od twarzy.
– Proszę cię, Boże, wybacz jej grzech.
– Kelly – nie odpuszczał Huck. – Oddaj mi broń. Nikomu więcej nie stanie się krzywda.
– Na ziemię! – ryknął drugi policjant groteskowo wysokim tonem zabarwionym histerią. Charlie widziała, jak palec tężeje mu na spuście. – Na ziemię!
– Kelly! – Huck zwrócił się do niej stanowczo, jak rodzic rozzłoszczony wybrykami dziecka. – Więcej nie poproszę. Oddaj mi broń w tej chwili. – Potrząsnął otwartą dłonią dla podkreślenia wagi tych słów. – Nie żartuję.
Kelly Wilson nieznacznie skinęła głową. Charlie dostrzegła w jej oczach błysk zrozumienia. Wreszcie zaczął docierać do niej sens słów Hucka. Ktoś jej mówił, co ma robić, pokazywał drogę wybrnięcia z sytuacji. Stężałe ramiona opadły lekko. Zamknęła usta, zamrugała. Charlie wiedziała, co dzieje się z dziewczyną. Czas stanął w miejscu, a potem ktoś jakimś cudem znalazł właściwy klucz i na nowo uruchomił mechanizm.
Bardzo powoli Kelly położyła rewolwer na otwartej dłoni Hucka.
Mimo to policjant nacisnął spust.
ROZDZIAŁ DRUGI
Charlie patrzyła, jak lewy bark Hucka odskakuje, gdy kula przeszyła mu rękę. Nozdrza mu się rozszerzyły. Otworzył usta, łapiąc powietrze. Na białej koszuli pojawiła się i powiększała krwawa plama. Mimo rany nie wypuścił z ręki rewolweru, który oddała mu Kelly.
– Jezu Chryste – rozległ się czyjś szept.
– Nic mi nie jest – powiedział Huck do policjanta, który go postrzelił. – Możesz schować broń do kabury? – Ręce policjanta trzęsły się tak bardzo, że ledwie był w stanie utrzymać w nich broń. – Rodgers, niech pan schowa broń i weźmie ode mnie ten rewolwer.
Charlie bardziej wyczuła, niż zobaczyła chmarę mijających ją policjantów. Powietrze zawirowało wokół nich jak na filmie rysunkowym, kiedy z chmur spływają na ziemię cienkie faliste linie obrazujące ruch.
Potem ratownik medyczny chwycił ją mocno za ramię. Ktoś zaświecił jej w oczy latarką, zapytał, czy jest ranna, czy jest w szoku, czy chce jechać do szpitala. Nie chciała.
– Nie – powiedziała też pani Pinkman, którą zajął się inny ratownik i sprawdzał, czy nie odniosła obrażeń. Jej czerwona bluzka była przesiąknięta krwią. – Nic mi nie jest. Zostawcie mnie.
Nikt nie sprawdzał stanu pana Pinkmana.
Nikt nie pochylił się nad leżącą dziewczynką.
Charlie spojrzała na swoje dłonie. Kosteczki w czubkach palców drżały. To wrażenie powoli rozlewało się na nią całą, aż poczuła, jakby stanęła obok własnego ciała, a każdy jej oddech był echem oddechu, który już wzięła.
Pani Pinkman dotknęła dłonią policzka Charlie. Kciukiem otarła jej łzy. Ból był wyryty w każdej głębokiej zmarszczce na jej twarzy. Gdyby ten gest wykonał ktokolwiek inny, odsunęłaby się, ale ciepło pani Pinkman miało kojącą moc.
Już kiedyś znalazły się w takiej sytuacji.
Dwadzieścia osiem lat temu pani Pinkman była jeszcze panną Heller i mieszkała z rodzicami niecałe trzy i pół kilometra od starej farmy. To ona zareagowała na niepewne pukanie do drzwi. Na ganku stała pokryta potem i krwią trzynastoletnia Charlie, która zapytała, czy mają lody.
Na tym skupiali się ludzie opowiadający