Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 7
Karetka, ominąwszy szerokim łukiem rozbitego chevy, zatrzymała się pomiędzy nim a drzwiami stacji benzynowej. Czerwone światełko koguta na dachu kręciło się w kółko jak oszalałe. Było już całkiem ciemno.
– Pomóżcie mi, to was stąd wyciągnę! – krzyknął nagle mężczyzna leżący na podłodze i zaraz potem znowu umilkł.
– Zatrucie pokarmowe… – mruknął Vic. – Tak, to całkiem możliwe. Mam nadzieję, że tylko o to chodzi, bo…
– Bo co? – zapytał Hank.
– Bo jeśli nie, to mogliśmy coś od niego złapać – odparł Vic. – W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku widziałem epidemię cholery w pobliżu Nogales i wyglądało to bardzo podobnie.
Do biura weszło trzech ludzi z noszami.
– Hap – zaczął jeden z nich – masz szczęście, że uratowałeś swój pieprzony tyłek. Gdyby tamten samochód wybuchł, bylibyście teraz na łonie Abrahama. To ten facet?
Rozstąpili się, żeby ich przepuścić. Byli to Billy Verecker, Monty Sullivan i Carlos Ortega – wszyscy się tu dobrze znali.
– W samochodzie jest jeszcze dwójka – powiedział Hap, odciągając Monty’ego na bok. – Kobieta i mała dziewczynka. Obie nie żyją.
– O kurde! Jesteś pewny?
– Owszem, ale ten facet o tym nie wie. Zabierzecie go do Braintree?
– Chyba tak – odparł Monty. – Ale co mamy zrobić z tymi dwiema w wozie?
– Stu zawiadomi gliny. Mogę pojechać z tobą?
– Jasne, stary.
Położyli mężczyznę na noszach i kiedy go wynieśli, Hap podszedł do Stu.
– Jadę z tym gościem do Braintree. Zadzwonisz na posterunek?
– Nie ma sprawy.
– Zadzwoń też do Mary. Powiedz jej, co się stało.
– W porządku.
Hap poszedł do ambulansu i wsiadł do środka. Billy Verecker zatrzasnął za nim drzwiczki, a potem zawołał swoich kolegów stojących przy rozbitym samochodzie.
Parę minut później ambulans ruszył przy wtórze jękliwego zawodzenia syreny. Obracający się na dachu samochodu kogut rzucał krwawe refleksy na asfaltowy podjazd.
Stu podszedł do automatu i wrzucił do niego ćwierćdolarówkę.
Mężczyzna z chevroleta dwadzieścia mil przed szpitalem wydał z siebie ostatnie bulgoczące tchnienie, zakrztusił się i skonał. Hap wyjął z kieszeni spodni zmarłego portfel i przejrzał jego zawartość. Było w nim siedemnaście dolarów w gotówce. Według prawa jazdy nazywał się Charles D. Campion. Hap znalazł również jego legitymację wojskową i obłożone w plastik zdjęcia żony i córeczki. Nie chciał oglądać tych zdjęć.
Włożył portfel z powrotem do kieszeni spodni zmarłego i powiedział Carlosowi, że może wyłączyć syrenę.
Było dziesięć po dziewiątej.
ROZDZIAŁ 2
Na plaży miejskiej w Ogunquit w stanie Maine znajdowało się długie kamienne molo obmywane z obu stron przez fale Atlantyku. Kiedy Frannie zatrzymała samochód na parkingu, dostrzegła Jessa siedzącego na samym jego końcu, niewyraźną sylwetkę skąpaną w promieniach popołudniowego słońca. Wysoko nad nim krążyły głośno skrzeczące mewy – obrazek Nowej Anglii namalowany przez samo życie – i Frannie była przekonana, że żaden z ptaków go nie zepsuje, brudząc guanem błękitną batystową koszulę Jessa Ridera.
W końcu był praktykującym poetą.
Wiedziała, że to on, bo jego rower stał przymocowany do metalowego ogrodzenia za budką dozorcy parkingu.
Gus, łysiejący jowialny grubasek, wyszedł jej na spotkanie. Opłata dla gości wynosiła dolara od samochodu, ale Gus wiedział, że Frannie jest tutejsza, nie musiał nawet patrzeć na nalepkę z napisem REZYDENT przyklejoną w rogu na szybie jej volvo.
Przychodziła tu bardzo często.
Pewnie, przecież zaszłam w ciążę właśnie tu, na plaży, pomyślała. Mały człowieczku, zostałeś poczęty na wybrzeżu Maine, dwadzieścia jardów od falochronu.
Gus uniósł dłoń w geście powitania.
– Pani chłopak jest na końcu mola, panno Goldsmith.
– Dzięki, Gus. Jak interesy? – zapytała i uśmiechając się, wskazała parking. Stały tam ze dwa tuziny samochodów, z których większość miała niebiesko-białe nalepki z napisem REZYDENT.
– Dopiero siedemnasty czerwca i jeszcze nie ma zbyt wielkiego ruchu – odparł Gus. – Ale za jakieś dwa tygodnie na pewno podreperujemy miejską kasę.
– Oczywiście… jeżeli nie zgarniesz wszystkiego dla siebie.
Roześmiał się i wrócił do swojej budki.
Frannie oparła się jedną ręką o nagrzany metal samochodu, zdjęła trampki i założyła sandały. Była wysoką dziewczyną o kasztanowych włosach sięgających do połowy pleców i wspaniałej figurze. Miała na sobie bluzkę piaskowego koloru. Jej długie nogi przyciągały spojrzenia chłopaków. „Prima sort – mówili o nich. – Spójrzcie, jaka lala: ma nogi aż do samej ziemi”. Miss college’u 1990.
Roześmiała się w duchu, ale jej śmiech miał w sobie nutę goryczy. „Zachowujesz się, jakby to było ważne dla całego świata” – powiedziała do siebie. Rozdział szósty: Hester Prynne przynosi wielebnemu Dinnesdale wiadomość o przybyciu Pearl. Tyle że on wcale nie był Dinnesdalem. Nazywał się Jess Rider i miał dwadzieścia lat, o rok mniej od naszej bohaterki, małej Fran. Był studentem college’u, praktykującym poetą. Wystarczyło spojrzeć na jego nieskazitelną błękitną koszulę.
Zatrzymała się na skraju plaży, czując gorący piasek przez podeszwy sandałów. Postać na dalekim końcu mola w dalszym ciągu ciskała do wody kamyki. Myśl, która przyszła jej do głowy, była zabawna i jednocześnie lekko zatrważająca: „On dobrze wie, jak wygląda, siedząc tam na końcu mola… Jak Lord Byron, samotny, ale nieugięty. Siedzi i patrzy na morze, które gdzieś tam daleko obmywa brzegi Anglii. Wygnaniec, który już nigdy…”.
Do diabła, co ona najlepszego robi?
Młody mężczyzna, którego – jak sądziła – darzyła miłością, siedzi nieopodal, a ona szydzi z niego za jego plecami.
Zaczęła iść wzdłuż mola, zgrabnie przestępując wystające kamienie i ziejące pomiędzy nimi szczeliny. Było to stare molo niegdyś stanowiące część falochronu.