Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 11
Ze starego, zdezelowanego radia płynęły słowa piosenki:
Hej, ma-ma-ma-ma-mała,
Nikt inny nie wie tego lepiej – powiedz mi, mała,
Czy możesz polubić swojego faceta?
To porządny gość.
Powiedz, mała, czy możesz polubić swojego faceta?
Sporo musiało się zmienić, skoro na kanale, na którym zwykle nadawano muzykę country, zaczynają grać murzyńskie rock and rolle, pomyślał Norm i wyłączył radio, zanim płynące z niego dźwięki zdążyły rozsadzić mu czaszkę.
Przy aparacie telefonicznym leżał notes. Norm wziął go do ręki i zmrużył powieki, aby przeczytać, co było napisane na pierwszej kartce.
Kochany Normie,
Sally Hodges potrzebuje kogoś, kto posiedziałby dziś rano przy jej dziecku i ma mi za to dać dolara. Wrócę na lunch. Zrób sobie kiełbaski, jeśli chcesz. Kocham cię – Lila
Odłożył notes na miejsce i przez chwilę stał nieruchomo, pogrążony w zamyśleniu. Potrzebował paru sekund, aby zrozumieć treść przeczytanego przed chwilą krótkiego liściku. Trudno mu było myśleć, bo upiorny ból głowy wciąż nie dawał mu spokoju. Opieka nad dzieckiem… za dolara.
Powoli w jego umyśle wyklarowały się trzy rzeczy. Lila polazła do Sally Hodges, aby posiedzieć z trójką jej bachorów. Miała za to dostać nędznego dolara i dlatego zostawiła go z Lukiem i Bobbym. Na Boga, nadeszły ciężkie czasy – facet musiał siedzieć w domu, podcierać nosy swoim dzieciakom, podczas gdy jego żona dorabiała jako opiekunka w innej rodzinie. Za marnego dolca nie kupisz nawet jednego galonu benzyny. Tak, to były naprawdę cholernie ciężkie czasy.
Ogarnął go gniew i to sprawiło, że ból głowy jeszcze bardziej przybrał na sile. Powłócząc nogami, doczłapał do lodówki, którą kupił, kiedy jeszcze dobrze mu się wiodło, i otworzył ją. Była pusta, jeśli nie liczyć niedojedzonych resztek, które zostawiła Lila. Nie cierpiał tych małych plastikowych talerzyków. Stara fasola, stara kukurydza, resztki chili… nic, co nadawałoby się do jedzenia. Nic, prócz trzech starych kiełbasek w folii. Pochylił się i przyjrzał się im. Wyglądały jak oderżnięte członki Pigmejów, małych ludzi żyjących gdzieś w Afryce, Ameryce Południowej czy cholera wie gdzie. Zresztą i tak nie miał apetytu.
Podszedł do kuchenki i zapalił zapałkę, pocierając ją o kawałek papieru ściernego przybitego do ściany. Włączył gaz. Zamierzał zaparzyć sobie kawę. Usiadł i tępo czekał, aż woda się zagotuje. Po chwili wyjął z kieszeni chustkę, żeby wytrzeć nos. Doszedł do wniosku, że chyba się zaziębił. Tylko tego mu jeszcze brakowało. Jednak ani przez chwilę nie pomyślał o flegmie cieknącej z nosa tamtego faceta, Campiona, na stacji benzynowej zeszłego wieczoru. W ogóle nie przyszło mu to do głowy.
Kiedy u drzwi frontowych rozległ się dzwonek, Hap był akurat w garażu, gdzie montował nową rurę wydechową do scouta Tony’ego Leominstera. Vic Palfrey, kołysząc się na składanym turystycznym krzesełku, przyglądał mu się i popijał dra peppera.
Podniósł się i wyjrzał na zewnątrz.
– To gliniarz – powiedział. – Twój kuzyn, Joe Bob.
– W porządku. – Hap wyczołgał się spod samochodu i wytarł dłonie w szmatę.
Przechodząc przez biuro, kichnął jak z armaty. Nie cierpiał letnich przeziębień. Były najgorsze.
Mający ponad sześć i pół stopy wzrostu Joe Bob Brentwood stał przy swoim wozie, napełniając bak. Za nim, jak polegli na polu bitwy żołnierze, leżały trzy dystrybutory ścięte dzień wcześniej przez Campiona.
– Hej, Joe Bob! – przywitał go Hap, wychodząc na zewnątrz.
– Hap, ty sukinsynu – powiedział Joe Bob, przełączając dystrybutor na automat i przestępując nad wężem. – Masz szczęście, że ta buda jeszcze stoi.
– Stu Redman zobaczył, jak ten facet nadjeżdża, i wyłączył pompy. Ale trochę sypnęło iskrami.
– Mieliście cholernego farta. Posłuchaj, Hap, przyjechałem tu nie tylko po benzynę…
– Tak?
Joe Bob przeniósł wzrok na Vica, który stał w drzwiach garażu.
– Czy ten stary pierdziel był tu zeszłego wieczoru?
– Kto? Vic? Tak, przychodzi tu prawie codziennie.
– Potrafi trzymać gębę na kłódkę?
– Myślę, że tak. To porządny gość.
Automat dystrybutora wyłączył się. Hap dolał jeszcze paliwa za dwadzieścia centów, po czym odwrócił się do Joe Boba.
– No więc, o co chodzi?
– Lepiej wejdźmy do środka. Wydaje mi się, że ten stary również powinien to usłyszeć. I koniecznie zadzwoń do pozostałych.
– Dzień dobry, panie władzo – powiedział Vic.
Policjant skinął mu głową.
– Kawy, Joe Bob? – spytał Hap.
– Raczej nie – odparł gliniarz i spojrzał na nich ponuro. – Sęk w tym, że nie wiem, jak zareagowaliby moi zwierzchnicy, gdyby się dowiedzieli, że byłem u was. Nie sądzę, aby im się to spodobało. Więc jak tamci się tu zjawią, nie zdradźcie, że dałem wam cynk, dobrze?
– Jacy „tamci”, panie władzo? – spytał Vic.
– Faceci z wydziału zdrowia – odparł Joe Bob.
– O Jezu, a więc to jednak była cholera… – wymamrotał Vic. – Wiedziałem!
Hap popatrzył pytająco na policjanta.
– Ja tam nic nie wiem – mruknął Joe Bob, siadając na jednym z plastikowych krzesełek. Niemal dotykał kościstymi kolanami swojej brody. Wyjął z kieszeni bluzy paczkę chesterfieldów i zapalił jednego. – Ten Finnegan, koroner…
– To dupek – stwierdził Hap. – Powinieneś go widzieć, jak tu paradował. Zachowywał się jak nieopierzony kogucik, któremu pierwszy raz stanął.
– Dupek, to fakt – przyznał Joe Bob. – Ściągnął doktora Jamesa, żeby rzucił okiem na tego Campiona, a potem wezwali jeszcze jednego, którego nie znam. Później zatelefonowali do Houston i o trzeciej nad ranem pojechali na to maleńkie lotnisko za Braintree.
– Kto?
– Oni. Patolodzy. Wszyscy trzej. Siedzieli tam z ciałami prawie do ósmej. Sądzę, że je kroili, ale nie wiem na pewno. Potem zadzwonili do centrum epidemiologicznego w Atlancie i jacyś faceci stamtąd mają przyjechać do nas dziś po południu. Powiedzieli jednak, że wcześniej Państwowy Wydział Zdrowia przyśle tu swoich ludzi, żeby