Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 15
Wszystko zaczęło się osiemnaście miesięcy temu. Grał wtedy z grupą Tattered Remnants w klubie Berkeley i nagle któregoś dnia zadzwonił do niego facet z Columbii. Żadna szycha, zwyczajna płotka. Okazało się, że Neil Diamond chce nagrać jedną z jego piosenek zatytułowaną Mała, czy możesz polubić swojego faceta? Diamond nagrywał nowy album, na który składały się wyłącznie jego własne utwory. Wyjątek stanowiła piosenka Peggy Sue wyszła za mąż Charlesa Hardina Volleya, znanego jako Buddy Holly, i – być może – piosenka Larry’ego Underwooda. Czy Larry zechce przyjechać, żeby zrobić nagranie demo, a potem wziąć udział w sesji nagraniowej? Diamond chciał wykorzystać drugą gitarę akustyczną, a piosenka wyraźnie przypadła mu do gustu.
Larry odpowiedział: „Tak”.
Sesja trwała trzy dni. Larry spotkał się z Neilem Diamondem, Robbym Robertsonem i Richardem Perrym. Jego nazwisko trafiło na listę wykonawców na okładce albumu, a za udział w sesji otrzymał godziwą zapłatę. Mimo to utwór nie znalazł się na płycie. Drugiego dnia sesji Diamond wymyślił inną piosenkę i to ona zajęła miejsce utworu Larry’ego Underwooda. „Cóż, szkoda – powiedział facet z Columbii. – To się zdarza. Ale powiem ci coś: dlaczego sam nie miałbyś nagrać demo? Zobaczę, co się da zrobić”.
Zachęcony takim obrotem spraw Larry nagrał taśmę demo, a potem znów znalazł się na ulicy. Nastały dla niego ciężkie czasy. Wziął udział w kilku sesjach, ale wkrótce i to się skończyło. W końcu znalazł sobie pracę – zaczął grywać na gitarze w pewnej restauracji. Wykonywał rzewne Softly as I leave you i Moon River, podczas gdy siedzący przy stolikach starzy pierdziele rozmawiali o interesach albo zażerali się włoskimi potrawami. Pisał swoje piosenki na kartkach papieru listowego, bo inaczej mu się mieszały albo je zapominał, kiedy uderzając w struny swojej gitary i nucąc pod nosem – hmmm, hmmmta-da-hmmm – usiłował naśladować uwodzicielskie pozy Tony’ego Bennetta, czując się przy tym jak ostatni kretyn. Co gorsza, ogarniało go wtedy dziwaczne przeświadczenie, że muzyka bez przerwy mu towarzyszy i jest wszędzie, nawet w windach czy domach towarowych.
I nagle, dziewięć tygodni temu, ni stąd, ni zowąd zadzwonił do niego facet z Columbii. Chcieli wydać jego demo jako singiel. Czy mógłby nagrać drugą piosenkę? „Jasne” – odparł Larry. Oczywiście, że mógł. W niedzielne popołudnie wszedł do studia nagraniowego w Los Angeles, w godzinę zrobił podkład do Mała, czy możesz polubić swojego faceta?, a potem nagrał drugą piosenkę, która miała znaleźć się na odwrocie singla. Napisał ją jeszcze dla Tattered Remnants i nosiła tytuł Kieszonkowy Zbawiciel. Facet z Columbii wręczył mu czek na pięćset dolarów i kopię kontraktu, uścisnął dłoń i powiedział, że cieszy się ze współpracy, ale kiedy Larry spytał, jak będzie wyglądała promocja jego singla, uśmiechnął się tylko i odszedł bez słowa. Było już za późno, aby zrealizować czek, toteż Larry spędził ten wieczór w restauracji U Gina, po raz nie wiadomo który prezentując cały swój repertuar. Pod koniec zaśpiewał nieco złagodzoną wersję utworu Mała, czy możesz polubić swojego faceta? Jedyną osobą, która zwróciła na to uwagę, był właściciel restauracji – stwierdził, że lepiej byłoby, żeby takie bebopowe kawałki zachował dla czarnuchów, którzy sprzątają jego lokal.
Siedem tygodni temu facet z Columbii zadzwonił ponownie i powiedział mu, żeby kupił najnowszy numer „Billboardu”. Larry natychmiast to zrobił. Mała, czy możesz polubić swojego faceta? była jedną z trzech „ostrych nowości” zapowiadanych na ten tydzień. Oddzwonił do faceta z Columbii, a ten spytał go, czy miałby ochotę zjeść lunch z paroma „grubymi rybami”, aby porozmawiać o albumie płytowym.
Wszyscy byli zadowoleni z singla prezentowanego już przez stacje radiowe z Detroit, Filadelfii i Portlandu w Maine. Wiele wskazywało na to, że piosenka „chwyci”. Utwór Larry’ego wygrał konkurs pod nazwą „Pojedynek dźwięków” i miał być nadawany cztery noce z rzędu przez jedną z soulowych stacji radiowych z Detroit. Najwyraźniej nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że Larry Underwood jest biały.
Przy obiedzie tak sobie popił, że nawet nie zwrócił uwagi, jak smakował łosoś, którego mu podano. Jeden z gości obecnych na obiedzie powiedział, że nie zdziwiłby się, gdyby Mała, czy możesz polubić swojego faceta? otrzymała w przyszłym roku nagrodę Grammy. Połechtało to dumę Larry’ego. Miał wrażenie, że to wszystko jest jedynie snem, a kiedy wracał do swojego mieszkania, przez cały czas towarzyszyło mu złowróżbne przeczucie, że lada moment potrąci go ciężarówka i przerwie jego dobrą passę. „Grube ryby” z Columbii dały mu tym razem czek na dwa i pół tysiąca dolarów. Kiedy dotarł do domu, zadzwonił do Morta „Gino” Greena i powiedział mu, że będzie musiał znaleźć sobie kogoś innego do grania Yellow bird dla klientów przeżuwających ohydne, niedogotowane spaghetti. Potem zadzwonił do wszystkich swoich znajomych i przyjaciół, do każdego, kogo tylko zdołał sobie przypomnieć – z Barrym Griegiem z Remnants włącznie. Kiedy się z tym uporał, poszedł do knajpy i pił, dopóki nie urwał mu się film.
Pięć tygodni temu singiel wdarł się do gorącej setki „Billboardu”, i to od razu na osiemdziesiąte dziewiąte miejsce. Właśnie w tym samym czasie do Los Angeles zawitała prawdziwa wiosna i pewnego słonecznego majowego popołudnia, kiedy budynki były tak białe, a ocean tak błękitny, że aż łzawiły oczy, Larry po raz pierwszy usłyszał swoją piosenkę w radiu. Siedziało u niego troje czy czworo przyjaciół – a wśród nich jego dziewczyna. Wszyscy byli umiarkowanie przytomni, mimo zażytej kokainy. Kiedy Larry wrócił do saloniku z torebką ciasteczek Toll House, z radia dobiegły znajome słowa prezentera stacji KLMT: „Nowa… muuuuuzyka!”. Larry zamarł, gdy z głośników technicsa popłynął jego głos:
Wiem, czasami między nami było bardzo źle,
wiem, nie dałem ci znać, że znów jestem w mieście.
Nikt inny, tylko ty najlepiej to wie.
A więc powiedz mi, powiedz, proszę cię,
mała, czy możesz polubić swojego faceta?
To porządny gość.
Powiedz, mała, czy możesz polubić swojego faceta?
– Jezu, to ja… – wymamrotał.
Upuścił ciasteczka na podłogę i stał z szeroko rozdziawionymi ustami, jakby nagle zamienił się w kamień, podczas gdy przyjaciele urządzali mu huczną owację.
Przed czterema tygodniami jego piosenka wskoczyła na siedemdziesiąte trzecie miejsce na liście przebojów tygodnika „Billboard”. Larry miał wrażenie, że ktoś wrzucił go do starej slapstickowej burleski, gdzie wszystko dzieje się zbyt szybko. Telefon dzwonił prawie bez przerwy. Columbia domagała się nagrania albumu, który byłby ukoronowaniem sukcesu singla. Jakiś dupek z A&R dzwonił trzy razy dziennie, upierając się, że ma dla niego przebój, i to nie na dzisiaj, ale na wczoraj – remake starego hitu zespołu McCoys Hang On, Sloopy. „To będzie prawdziwy Potwór, Lar! Musisz to nagrać! – wrzeszczał do słuchawki. (Larry nigdy się z nim nie spotkał, a mimo to facet nie tylko zwracał się do niego po imieniu, ale nawet używał zdrobnienia – Lar.) – To będzie istne Monstrum! Potwór! Pierdolony Potwór, przez duże P, bez kitu!”.
Larry stracił cierpliwość i powiedział temu