Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 17
– Nie mogę tego zrobić! – zawołał wstrząśnięty Larry.
– Lepiej to zrób – powiedział Wayne.
– Ale dlaczego? Człowieku, przecież zabawa dopiero się rozkręca!
– Posłuchaj… ile dostałeś zaliczki od wytwórni Columbia?
– Dlaczego chcesz to wiedzieć? – spytał podejrzliwie Larry.
– Myślisz, że chcę cię wydoić? Zastanów się.
Larry z zakłopotaniem uświadomił sobie, że faktycznie nie było powodu, dla którego Wayne Stukey mógłby chcieć go wykorzystać. Nie był jeszcze na szczycie, walczył o robotę jak większość ludzi, którzy pomagali mu w pracy nad albumem, ale w przeciwieństwie do nich pochodził z bardzo dobrze sytuowanej rodziny i był w doskonałych stosunkach ze swoimi starymi, którzy mieli elegancki dom w Bel Air. Jego ojciec był współwłaścicielem trzeciej pod względem wielkości wytwórni gier elektronicznych w kraju. Przy Stukeyach Larry ze swoimi marnymi pieniędzmi był pariasem.
– Nie, chyba nie – przyznał. – Przepraszam, ale mam wrażenie, że wszyscy cwaniacy na zachód od Vegas…
– No więc, ile?
Larry zastanawiał się przez chwilę.
– Siedem patyków.
– Mają ci wypłacać co kwartał honoraria za wydany singiel i co dwa lata za album?
– Zgadza się.
Wayne pokiwał głową.
– Chcą sprawdzić, z której strony wieje wiatr, skurczybyki. Chcesz papierosa?
Larry wziął jednego i złożył dłonie, aby go przypalić.
– A wiesz, ile kosztują cię te balety?
– Jasne – odparł Larry.
– Wynajęcie domu kosztowało cię nie mniej niż tysiąc.
– To prawda.
W rzeczywistości kosztowało go tysiąc dwieście plus pięćset dolarów kaucji za ewentualne szkody. Wpłacił kaucję i połowę miesięcznego czynszu – w sumie tysiąc sto dolarów.
– A ile zapłaciłeś za prochy? – zapytał Wayne.
– No wiesz, stary, zawsze trzeba mieć coś pod ręką. To idzie jak świeże bułeczki…
– Była marycha i koka. No mów, ile?
– Pieprzona pijawa… – mruknął pod nosem Larry. – Dwa razy po pięć setek.
– I na drugi dzień już nic nie było.
– Nieprawda! – zaprotestował Larry. – Kiedy wychodziliśmy dziś rano, widziałem, że były jeszcze dwie miseczki. Fakt, bardzo dużo ubyło, ale…
– Człowieku, nie pamiętasz Decka? – Głos Wayne’a zmienił się nagle w pijacki bełkot Larry’ego: – „Po prostu dopisz to do mojego rachunku, Dewey. Żeby tylko dla wszystkich starczyło”.
Larry spojrzał na niego ze zgrozą. Pamiętał małego, energicznego człowieczka o dziwnej fryzurze, którą dziesięć czy piętnaście lat temu nazywano whiffle, w T-shircie ozdobionym napisem: JEZUS NADCHODZI I JEST NIELICHO WKURZONY. Deck, zwany również Deweyem (od imienia siostrzeńca kaczora Donalda), zdawał się dysponować taką ilością prochów, że niemal wysypywały mu się z tyłka. Pamiętał także, jak mu mówił, żeby pilnował, aby wszystkie miseczki zawsze były pełne, i dopisał koszt prochów do jego rachunku. Ale to było… no tak, to było parę dni temu.
– Dewey Deck od dawna nie miał tak dobrego klienta, stary – stwierdził Wayne.
– Ile jestem mu winien?
– Za marychę niewiele, bo jest w miarę tania. Jakieś tysiąc dwieście. Za kokę osiem patyków.
Przez chwilę Larry miał wrażenie, że się porzyga. Wytrzeszczając oczy, bez słowa wpatrywał się w Wayne’a. Po chwili zdołał tylko wybełkotać:
– Dziewięć tysięcy dwieście dolarów?
– Inflacja, stary – mruknął Wayne. – Mam mówić dalej?
Larry nie bardzo chciał tego słuchać, ale pokiwał głową.
– Na górze był kolorowy telewizor. Ktoś przebił go nogą od krzesła. Sądzę, że reperacja wyniesie jakieś trzy paczki. Boazeria na dole jest cała pozdzierana. Przy odrobinie szczęścia będzie cię to kosztować cztery setki. Okno od strony plaży zostało rozbite. Trzy setki. Drogi włochaty dywan w saloniku jest całkowicie „kaput”… popalony niedopałkami papierosów, pozalewany piwem i gorzałą. Cztery setki. Dzwoniłem do monopolowego. Są tak samo zadowoleni ze współpracy z tobą jak Deck. Sześćset dolców.
– Sześć setek za gorzałę? – wyszeptał przerażony Larry.
– Masz szczęście, że większości z nich wystarczyło piwo i wino. Rachunek ze sklepu spożywczego wynosi czterysta dolców, głównie za pizzę, chipsy, tacos i inne zagrychy. Ale było mnóstwo hałasu, więc wkrótce zjawią się gliny. Zakłócanie spokoju. A ty masz tam czterech czy pięciu gości zaprawionych herą, poza tym w domu też jest trochę tego towaru.
– Także na mój rachunek? – spytał ochrypłym głosem Larry.
– Nie, Deck nie obraca herą. To działka mafii, a Deck na pewno nie chciałby, żeby ktoś naciągnął mu na kowbojki cementowe skarpetki. Ale jeśli zjawią się gliny, możesz być pewien, że to ty za nią bekniesz.
– Przecież ja nie wiedziałem…
– Biedne, nieuświadomione dziecko…
– Ale…
– Jak dotąd ta balanga kosztuje cię, mój drogi, ponad dwanaście tysięcy dolarów – oświadczył Wayne. – A potem kupiłeś jeszcze tego datsuna… Ile wybuliłeś?
– Dwa i pół tysiąca – powiedział Larry. Miał ochotę się rozpłakać.
– No to ile ci zostanie do następnej wypłaty? Dwa patyki?
– Mniej więcej – odparł Larry, nie mając odwagi przyznać się Wayne’owi, że zostało mu jedynie około ośmiuset dolarów, pół na pół w gotówce i czekach.
– Larry, posłuchaj mnie, bo nie jesteś wart, żeby powtarzać ci to dwa razy… Tu zawsze jest gdzieś jakieś przyjęcie. Dla tych ludzi istnieją tylko dwie rzeczy: nieustanne pieprzenie głupot i nieustanne balowanie. Są jak ptaki, które szukają owadów pełzających po grzbiecie hipopotama. Teraz te ptaki oblazły ciebie. Zrzuć je.
Larry pomyślał o tłumie ludzi, których zostawił w domu. Znał mniej więcej jedną osobę