Bastion. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 21

Bastion - Стивен Кинг

Скачать книгу

przez nadciągający zmierzch gasnące światło wczesnoletniego popołudnia kojarzyło się jej z wieloma przyjemnymi rzeczami: z meczem baseballu na boisku Ligi Młodzieżowej, w którym Fred grał na pozycji trzeciego i jego odbicia zawsze były kończące, z arbuzami, prażoną kukurydzą, mrożoną herbatą w schłodzonej szklaneczce, dzieciństwem…

      Chrząknęła.

      – Pomóc ci? – zapytała ojca.

      Odwrócił się i uśmiechnął do niej.

      – Cześć, Fran. Przyłapałaś mnie na kopaniu dołków, co?

      – Chyba tak.

      – Czy twoja matka już wróciła? – zapytał i zasępił się, ale już po chwili jego twarz znowu się rozpogodziła. – Nie, to jasne. Przecież dopiero co pojechała. Tak, oczywiście, że możesz mi pomóc, jeżeli chcesz. Tylko nie zapomnij potem umyć rąk.

      – Po dłoniach kobiety możesz poznać jej nawyki – zacytowała matkę i zaśmiała się.

      Spojrzał na nią i skrzywił się z dezaprobatą, ale nie wyszło mu to najlepiej.

      Podeszła bliżej i zabrała się do pracy. Słychać było ćwierkanie wróbli i nieustanny szum samochodów przejeżdżających US 1 znajdującą się niecałą przecznicę od ich domu. Hałas nie był tak uciążliwy jak w lipcu, kiedy niemal każdego dnia na odcinku pomiędzy jej domem a Kittery miał miejsce tragiczny wypadek, ale mimo wszystko bardzo dawał się we znaki.

      Ojciec zaczął opowiadać, jak mu minął dzień, a Fran zadawała pytania i od czasu do czasu kiwała głową. Pochłonięty pracą nie widział ruchów głowy córki, ale kącikiem oka dostrzegał jej cień.

      Był mechanikiem w ogromnej firmie Sanforda produkującej części do samochodów – największej tego typu firmie na północ od Bostonu. Skończył już sześćdziesiąt cztery lata i właśnie rozpoczął ostatni rok pracy przed przejściem na emeryturę. Miał jeszcze do wykorzystania czterotygodniowy urlop, który chciał wziąć we wrześniu, kiedy letnicy wrócą już do domów. Sporo myślał o zbliżającej się emeryturze. Powiedział córce, że nie zamierza tego traktować jak niekończącego się urlopu – miał wielu przyjaciół będących na emeryturze, którzy opowiadali mu, jak spędzają czas. Nie miał zamiaru nudzić się jak Harlan Endres ani klepać biedy jak Caronowie – Paul przez całe życie codziennie harował w sklepie, a mimo to musiał sprzedać dom i wraz z żoną zamieszkać u swojej córki i zięcia. Peter Goldsmith nie był zadowolony z opieki społecznej, nigdy jej nie ufał. Zwłaszcza teraz, kiedy cały system zaczynał walić się w gruzy – była recesja, inflacja i stale wzrastała liczba bezrobotnych. W Maine w latach trzydziestych i czterdziestych nie mieszkało zbyt wielu demokratów – ale dziadek Frannie do nich należał i przeciągnął syna na swoją stronę. W najgorszych czasach, kiedy w Ogunquit kwitły różnego rodzaju machlojki, Goldsmithowie z powodu swoich poglądów byli traktowani jak pariasi. Ojciec Frannie miał swoje ulubione powiedzenie, które powtarzał: „Nie ufaj książętom tej ziemi, bo cię wydymają i będą wykorzystywać”.

      Frannie uwielbiała go słuchać – jednak zdarzało się to raczej rzadko, bo kobieta, która była jego żoną i jej matką, atakowała go wówczas tak zjadliwie, że kwas sączący się z jej ust mógł sparaliżować (a cisza, jaka wówczas zapadała, zdawała się świadczyć, iż rzeczywiście tak się stało).

      – Musisz polegać wyłącznie na samej sobie – mówił. – A książęta tego świata niech trzymają z ludźmi, którzy ich wybrali. Wyborcy rzadko bywają zadowoleni z ludzi, których wybrali, ale jedni są warci drugich. Odpowiedzią na kryzys jest twarda waluta. Will Rogers twierdzi, że ziemia, bo to jedyne, czego nie można wyprodukować, lecz tak samo ma się rzecz ze złotem i srebrem. Człowiek, który kocha pieniądze, jest draniem, kimś godnym pogardy… ale ten, kto nie potrafi o nie zadbać, jest głupcem, nad którym można się jedynie litować.

      Fran zastanawiała się, czy mówiąc to, ojciec myślał o Paulu Caronie, z którym się przyjaźnił, zanim jeszcze przyszła na świat, ale nie zapytała go o to. Tak czy inaczej, nie musiał jej mówić, że miał „w skarpecie” dostatecznie dużo gotówki, by mogli przeżyć spokojnie kilka lat. Wiedziała o tym. Powiedział jej, że nigdy, zarówno w dobrych, jak i złych czasach, nie była dla nich ciężarem, i że jest dumny, mogąc powiedzieć swoim przyjaciołom, że stać go na opłacenie jej nauki. „Czego ja nie zdołałem dokonać pieniędzmi, Fran dokona rozumem i pracą – mawiał swoim przyjaciołom – ciężką, solidną pracą”. Carla Goldsmith nie zawsze potrafiła to zrozumieć. Nie potrafiła pojąć, że jej córka jak dotąd nie starała się „złapać” męża.

      – Kiedy twoja matka widzi, że Amy Lauder wychodzi za mąż, myśli: „To powinna być moja Fran. Amy jest ładna, ale przy mojej Fran wygląda jak stary, pęknięty pośrodku talerz” Carla ma pewne nawyki, których już nic nie zmieni. Dlatego czasami są między wami tarcia i wtedy sypią się iskry. Nie ma potrzeby szukać winnego. Musisz pamiętać, Fran, że ona jest za stara, by mogła się zmienić, ale ty masz jeszcze czas, aby móc to zrozumieć – powiedział.

      Potem znowu zaczął opowiadać jej o swojej pracy – o tym, jak jeden z jego współpracowników stracił kciuk pod prasą, bo myślami był już w sali bilardowej.

      – Dobrze, że Lester Crowley zdążył odciągnąć go na czas. Ale któregoś dnia Lestera Crowleya może tam nie być… – dodał.

      Westchnął, jakby uświadomił sobie, że jego również może tam nie być, po czym zaczął mówić, jak wpadł na pomysł ukrycia anteny samochodowej w jakimś gadżecie na dachu. Jego głos zmieniał zabarwienie, gdy przeskakiwał z tematu na temat.

      Ich cienie wydłużały się, pnąc się w górę rzędów roślin przed nimi. Fran była zauroczona, jak zawsze. Przyszła tu, aby mu coś powiedzieć, i została, żeby go słuchać – tak jak to się jej przydarzało od wczesnego dzieciństwa. Nigdy jej nie nudził. Zresztą nie nudził nikogo, może z wyjątkiem matki. Był wspaniałym gawędziarzem.

      Nagle uświadomiła sobie, że zamilkł. Siedział na skale na końcu grządki, napełniając fajkę i przyglądając się córce.

      – Co cię trapi, Frannie? – zapytał.

      Przez chwilę patrzyła na niego, nie bardzo wiedząc, co powinna zrobić. Przyszła tu, aby mu o czymś powiedzieć, ale teraz nie była pewna, czy zdoła to zrobić. Cisza, jaka zawisła między nimi, coraz bardziej się pogłębiała i nagle Fran stwierdziła, że nie wytrzyma tego dłużej. Poderwała się gwałtownie.

      – Jestem w ciąży – oświadczyła.

      Przestał napełniać swoją fajkę i popatrzył na nią.

      – W ciąży… – powtórzył, jakby nigdy wcześniej nie słyszał tego słowa. A potem dodał: – Och, Frannie… Czy to żart? Jakaś nowa zabawa?

      – Nie, tatusiu.

      – Lepiej podejdź i usiądź przy mnie.

      Przeszła wzdłuż grządki i przysiadła obok niego. Nieopodal był kamienny murek oddzielający ich posesję od zieleńca, a za nim zaniedbany, słodko pachnący żywopłot, który już dawno temu rozrósł się dziko.

      Czuła

Скачать книгу