Bastion. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 23

Bastion - Стивен Кинг

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Spojrzała na niego z zakłopotaniem.

      Odpowiedział jej dziwnym spojrzeniem – jego lewa brew uniosła się, jakby się uśmiechał, ale mimo to odniosła wrażenie, że traktuje tę sprawę bardzo poważnie.

      – Chyba masz rację – odparła.

      – Posłuchaj… – zaczął, ale nie dokończył.

      Frannie słyszała ćwierkanie wróbli, grę świerszczy, odległy szum przelatującego samolotu, czyjś głos wołający Jackie, warkot kosiarki do trawy i samochód z uszkodzonym tłumikiem przyspieszający na pobliskiej US 1.

      Kiedy chciała zapytać ojca, czy nic mu nie jest, ujął ją za rękę i powiedział:

      – Frannie, żaden dla ciebie pożytek z takiego starego ojca, ale nic na to nie poradzę. Ożeniłem się dopiero w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku. W tamtych czasach Carla była inna. Prawdziwa diablica. Przede wszystkim była młoda. Zmieniła się dopiero po śmierci twojego brata Freddy’ego. Widzisz… nie myśl, że próbuję ją atakować, nawet jeżeli może to w ten sposób zabrzmieć. Po prostu mam wrażenie, że po śmierci Freddy’ego przestała się rozwijać. Nałożyła na swój światopogląd trzy warstwy lakieru i jedną szybkoschnącego cementu i stwierdziła, że już go nie zmieni. Teraz zachowuje się jak strażniczka w muzeum i gdy ktoś zaczyna podważać idee znajdujące się na jej wystawie, natychmiast atakuje. Ale nie zawsze taka była.

      – A jaka była, tatusiu?

      – Dlaczego… – Uniósł głowę i spojrzał w stronę drugiego końca ogrodu. – Była bardzo podobna do ciebie, Frannie. Lubiła się śmiać. Jeździliśmy na mecze Red Soksów, a w przerwach szliśmy na piwo.

      – Mama piła piwo?

      – Owszem, piła. Kiedy potem w czasie meczu musiała wyjść do toalety, zawsze narzekała, że przegapiła najlepsze fragmenty rozgrywki, choć sama namawiała mnie, żebyśmy poszli na ten browarek.

      Frannie próbowała wyobrazić sobie matkę z kubkiem piwa Narragansett w dłoni, patrzącą na ojca i zanoszącą się od śmiechu, ale nie potrafiła.

      – Nigdy się nie podniecała – dodał w zamyśleniu ojciec. – Poszliśmy oboje do lekarza, aby sprawdzić, z którym z nas jest coś nie tak. Ale doktor powiedział, że zarówno ona, jak i ja jesteśmy w porządku. A potem w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku przyszedł na świat twój braciszek Fred. Jak ona kochała tego dzieciaka! Wiesz, jej ojciec miał na imię Fred. Pięć lat później poroniła i już myśleliśmy, że nie będziemy mieli więcej dzieci. I nagle w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym pojawiłaś się ty… wprawdzie miesiąc przed terminem, ale zdrowa i silna. Od razu cię pokochałem. Każde z nas miało swoje dziecko. Tyle że ona swoje utraciła.

      Przerwał i na dłuższą chwilę pogrążył się w myślach. Fred Goldsmith zginął w 1973 roku. Miał wtedy trzynaście lat, a Frannie cztery. Facet, który go potrącił, był pijany. Miał na swoim koncie liczne naruszenia przepisów drogowych, łącznie z przekroczeniem dozwolonej prędkości, niebezpieczną jazdą i prowadzeniem wozu w stanie nietrzeźwym. Fred żył jeszcze siedem dni.

      – Sądzę, że aborcja to zbyt łagodne określenie – stwierdził Peter Goldsmith. Powoli i dobitnie wypowiadał słowa, jakby sprawiały mu ból. – Uważam, że to dzieciobójstwo. Przykro mi to mówić, ale takie jest moje zdanie na temat tego, nad czym się właśnie zastanawiasz… nawet jeśli prawo na to zezwala. Jak już powiedziałem, jestem starym człowiekiem.

      – Nie jesteś stary, tatusiu – wyszeptała.

      – Jestem – odparł ochrypłym głosem. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. – Jestem starym człowiekiem usiłującym dawać rady swojej córce. Zachowuję się jak małpa, która chciała uczyć niedźwiedzia zachowania przy stole. Siedemnaście lat temu pijany kierowca odebrał życie mojemu synowi i od tej pory moja żona nie jest już taka jak dawniej. Kiedy słyszę o aborcji, zawsze myślę o Fredzie. Nie potrafię inaczej, tak jak ty nie potrafiłaś powstrzymać śmiechu podczas wieczoru poetyckiego, Frannie. Twoja matka użyłaby raczej standardowych argumentów. Powiedziałaby: „moralność”. Moralność licząca sobie dwa tysiące lat. Prawo do życia. Na tym prawie opiera się cała nasza zachodnia cywilizacja. Czytałem dzieła różnych filozofów. Twoja matka czytuje „Reader’s Digest”, a ja myślę o Fredzie. Został zniszczony od wewnątrz. Nie było dla niego szansy. Koniec życia nigdy nie wygląda zbyt pięknie. Cały czas mam przed oczami twojego brata leżącego w szpitalnym łóżku, jego zmasakrowane ciało owinięte bandażami… Życie jest tanie, a z powodu aborcji stało się jeszcze tańsze. Czytam więcej niż twoja matka, ale to ona potrafi się lepiej wypowiedzieć. Zazwyczaj opieramy się na osądach, które wydają nam się słuszne. Ale według mnie cała prawdziwa logika pochodzi z irracjonalności. Z wiary. Gadam bzdury, co?

      – Nie chcę usuwać ciąży – powiedziała cicho. – Nie mogę tego zrobić choćby z jednego powodu.

      – Jakiego?

      – To dziecko jest częścią mnie – oświadczyła, lekko unosząc głowę. – Nie potrafię go zabić.

      – Oddasz je, Frannie?

      – Nie wiem.

      – A chcesz?

      – Nie. Chciałabym je zatrzymać.

      Nic na to nie odpowiedział, ale jej się wydawało, że czuje jego dezaprobatę.

      – Myślisz o szkole, prawda? – spytała.

      – Nie – odparł, wstając. Oparł dłonie na wysokości krzyża i skrzywił się, kiedy jego kręgosłup wydał głośne chrupnięcie. – Myślę, że dość już się nagadaliśmy. Ale nie musisz jeszcze podejmować decyzji.

      – Mama wróciła – powiedziała.

      Odwrócił się. Półciężarówka właśnie skręcała na podjazd, chrom wozu błyszczał w promieniach zachodzącego słońca.

      Carla zauważyła ich, zatrąbiła klaksonem i pomachała do nich.

      – Muszę jej powiedzieć o ciąży – stwierdziła Frannie.

      – Tak. Ale odczekaj jeszcze dzień lub dwa.

      – W porządku.

      Pomogła mu pozbierać narzędzia ogrodnicze, po czym oboje ruszyli w stronę półciężarówki.

      ROZDZIAŁ 7

      W dogasającym świetle dnia, tuż przed zapadnięciem ciemności, podczas paru minut, które reżyserzy filmowi nazywają „magiczną godziną”, Vic Palfrey wyłonił się z zielonej otchłani delirium, odzyskując na krótko przytomność.

      Umieram, pomyślał. Słowo to wywołało w jego umyśle dziwny oddźwięk – zupełnie jakby wypowiedział je na głos, choć tego nie zrobił. Rozejrzał się i zobaczył, że leży na szpitalnym łóżku – teraz podniesionym, żeby jego płuca nie zostały zalane przez płyny ustrojowe. Był unieruchomiony specjalnymi

Скачать книгу