Bastion. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 24

Bastion - Стивен Кинг

Скачать книгу

dwie małe przezroczyste rurki. Kolejna rurka wysuwała się jak wąż spod szpitalnej pościeli i prowadziła do butelki stojącej na podłodze. Był pewny, że wie, do czego jest przymocowany jej drugi koniec. Z metalowego stojaka przy łóżku zwisały dwa plastikowe pojemniki – wystawały z nich rurki, które łączyły się ze sobą i już jako jedna rurka docierały do igły wbitej w jego lewą rękę nieco poniżej łokcia. Kroplówka.

      Oprócz tego oplatała go cała masa różnych przewodów. Były przymocowane do jego czaszki, klatki piersiowej i lewej ręki. Wydawało mu się, że jeden kabel przyklejono mu do pępka. Na dodatek miał nieprzyjemne uczucie, że wciśnięto mu coś w tyłek. Co to może być, na Boga?

      – Hej… – wymamrotał.

      Miał zamiar wydać z siebie pełen oburzenia okrzyk, ale zamiast tego z jego ust wydobył się jedynie zduszony szept ciężko chorego człowieka. Wypłynął spomiędzy jego warg, otoczony z wszystkich stron flegmą, która starała się go zdławić.

      „Mamusiu, czy George odprowadził już konika?”.

      To było delirium. Irracjonalna myśl przemykająca jak meteor ponad polem racjonalnego rozumowania. Pewnie to już długo nie potrwa. Ta myśl przepełniała go uczuciem paniki. Patrząc na chude patyki swoich rąk, stwierdził, że musiał stracić kilkanaście funtów, a i tak przecież nie zaliczał się do tęgich osób. Cokolwiek to było, zamierzało go zabić. Kiedy pomyślał, że może wyzionąć ducha, mamrocząc pod nosem bzdury jak zgrzybiały starzec, ogarnęło go przerażenie.

      „George poszedł smalić cholewki do Normy Willis. Sam zajmij się konikiem, Vic, i daj mu worek z owsem. Bądź dobrym chłopcem”.

      „To nie należy do moich obowiązków”.

      „Victor, przecież kochasz swoją mamę, więc zrób to”.

      „Zrobię. Ale to nie…”.

      „Musisz to zrobić teraz. Mama ma grypę”.

      „Nie, nie masz grypy, mamo. Masz gruźlicę, i to ona cię zabije w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku. A George umrze sześć dni po przybyciu do Korei… zdąży napisać tylko jeden list. Potem będzie pif-paf! i po nim. George jest…”.

      „Vic, pomóż mi, zajmij się konikiem…”.

      – To ja mam grypę, nie ona – wyszeptał, ponownie wydostając się z otchłani. – Ja.

      Popatrzył na drzwi i stwierdził, że wyglądają bardzo dziwnie: były zaokrąglone na rogach i okolone rzędami nitów, a framuga znajdowała się kilka cali nad podłogą. Nawet taki pożal się Boże cieśla jak Vic Palfrey…

      („Oddaj mi komiksy, Vic, dość się już naoglądałeś”.

      „Mamo, on mi zabrał komiksy! Oddaj! Oddaaaaaj!”).

      …zrobiłby te drzwi lepiej.

      To była stal.

      Tak bardzo go to zaniepokoiło, że spróbował się podnieść, aby móc lepiej przyjrzeć się niezwykłym drzwiom.

      Tak. Drzwi były ze stali. Dlaczego w tym szpitalu są stalowe drzwi?

      Co się stało? Czyżby rzeczywiście umierał? Może powinien już zacząć myśleć o zbliżającym się spotkaniu z Bogiem? Boże, co się dzieje?

      Rozpaczliwie próbował przebić gęstą zasłonę szarej mgły, ale słyszał przez nią tylko głosy – odległe głosy, którym nie potrafił przyporządkować żadnych nazwisk.

      „Mówię wam… powinni olać… całą tę inflację…”.

      „Lepiej wyłącz dystrybutory, Hap”.

      (Hap? Bill Hascomb? Kim on jest? Znam to nazwisko).

      „Rany koguta…”.

      „Oni nie żyją, to pewne…”.

      „Pomóżcie mi, to was stąd wyciągnę…”.

      „Oddaj mi komiksy, Vic…”.

      W tym momencie słońce skryło się za horyzontem, a czujniki reagujące na światło (czy raczej na jego brak) uruchomiły lampy sufitowe. Kiedy zrobiło się jasno, Vic zobaczył kilku ludzi przyglądających mu się ze śmiertelną powagą zza podwójnej szyby i krzyknął ze strachu, bo w pierwszej chwili pomyślał, że to ich rozmowy słyszał przez cały czas. Mężczyzna ubrany w lekarski kitel dawał gwałtowne znaki rękoma komuś znajdującemu się poza zasięgiem wzroku, lecz Vic już się nie bał. Był zbyt słaby, aby nadal móc odczuwać strach. Jednak nagły przypływ zgrozy spowodowanej zapaleniem się świateł i widokiem wpatrujących się w niego postaci (przypominających ławę sędziowską składającą się z odzianych w białe kitle widm) zdołał częściowo usunąć blokadę w jego umyśle i przypomniał sobie, gdzie się znajduje.

      Atlanta. Atlanta w Georgii. Przyjechali i zabrali go – jego, Hapa i Norma razem z żoną i dzieciakami. Zabrali też Hanka Carmichaela, Stu Redmana i Bóg wie ilu innych. Vic był przerażony i oburzony. Smarkał i kichał, ale z całą pewnością nie złapał tego paskudztwa, które uśmierciło Campiona i jego rodzinę. Fakt, miał też gorączkę i przypomniał sobie, że Norm Bruett, wsiadając do samolotu, potknął się nagle i trzeba było mu pomóc wejść do środka. Jego żona umierała ze strachu i płakała; mały Bobby Bruett też płakał – płakał i kasłał. To był ochrypły, krupowy kaszel. Samolot czekał na nich na niewielkim pasie startowym za Braintree, ale żeby wyjechać poza rogatki Arnette, musieli minąć blokadę drogową na szosie numer 93 – widział ludzi rozciągających w poprzek drogi zasieki z drutu kolczastego… rozciągali te zasieki przez całą szosę, aż na pustynię…

      Nad dziwnymi drzwiami zapaliło się czerwone światełko. Rozległ się syk, a potem dźwięk przypominający uruchamianie pompy. Kiedy ucichł, drzwi się otworzyły. Człowiek, który wszedł do środka, miał na sobie biały kombinezon ciśnieniowy z przezroczystym wizjerem. Jego uwięziona wewnątrz hełmu głowa podskakiwała jak balon za płytką wizjera. Na plecach miał butle tlenowe, a gdy się odezwał, jego głos brzmiał metalicznie i szorstko. Równie dobrze mógł się wydobywać z jakiejś gry wideo, mówiąc: „Spróbuj jeszcze raz, Kosmiczny Kadecie”, kiedy po raz kolejny pokpiłeś sprawę i rozgrywka dobiegła końca.

      – Jak się pan czuje, panie Palfrey?

      Ale Vic nie mógł odpowiedzieć, bo ponownie pogrążył się w zielonkawej otchłani. Za szybą kasku zobaczył twarz swojej matki. Mama była ubrana na biało – tak samo jak wtedy, gdy widział ją po raz ostatni, tego dnia, gdy ojciec zabrał jego i George’a do „sani-torium”. Musiała iść do „sani-torium”, żeby reszta rodziny nie zaraziła się od niej. Gruźlica była zaraźliwa i mogłeś od tego umrzeć.

      Rozmawiał wtedy z mamą… obiecał, że będzie grzeczny… i odprowadzi konika… powiedział, że George zabrał mu komiksy… a potem spytał, czy czuje się już lepiej i kiedy zamierza wrócić do domu…

      Mężczyzna w białym kombinezonie zrobił mu zastrzyk i Vic pogrążył się jeszcze głębiej w zielonej otchłani, a dobiegające do

Скачать книгу