Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 28
Następnego dnia pojechała na basen YWCA w Polliston, aby zarazić wszystkich, którzy się tam znajdowali.
I tak dalej, i tak dalej…
ROZDZIAŁ 9
Zaatakowali go tuż po zmierzchu, kiedy maszerował wzdłuż odnogi US Route 27, która jeszcze milę temu, przebiegając przez miasto, nazywała się Main Street. Jakieś dwie mile dalej miał zamiar skręcić na zachód, idąc wzdłuż szosy numer 63, a po dojściu do rogatek rozpocząć wędrówkę na północ. Być może dwa piwa, które wypił, nieco przytępiły jego zmysły, ale czuł, że coś jest nie tak. Właśnie zaczął to sobie kojarzyć z czterema czy pięcioma miejscowymi osiłkami, którzy siedzieli na drugim końcu baru, kiedy wypadli jak burza z krzaków i rzucili się na niego.
Walczył, jak umiał, powalił na ziemię jednego z nich, a drugiemu rozkwasił nos i sądząc po towarzyszącym temu odgłosie, pewnie mu go złamał. Przez krótką, pełną nadziei chwilę miał wrażenie, że zdoła wygrać. Walczył w milczeniu, co nieco zbiło ich z tropu. Nie byli zbyt twardzi, być może robili to już wcześniej i zawsze szło im jak z płatka, toteż pewnie nie spodziewali się, że chudy dzieciak z plecakiem będzie bronił się tak zajadle.
Nagle jeden z nich uderzył go w szczękę, rozcinając mu dolną wargę czymś, co wyglądało jak uczelniany sygnet.
Poczuł w ustach ciepły smak krwi. Zatoczył się do tyłu i ktoś schwycił go za ręce. Szarpał się jak oszalały i w końcu udało mu się uwolnić jedną rękę, ale w tej samej chwili na jego twarz spadła pięść. Zanim cios zamknął mu prawe oko, ponownie dostrzegł połyskujący w świetle gwiazd sygnet. Zobaczył gwiazdy i poczuł, że robi mu się słabo.
Tracił przytomność, rozpływając się powoli w czerni zapomnienia. Ogarnięty przerażeniem zaczął walczyć jeszcze zacieklej. Facet z sygnetem stał teraz na wprost niego i Nick, obawiając się, że ponownie zostanie uderzony, kopnął go w brzuch.
„Sygnet” zgiął się wpół i rozpaczliwie chwytał powietrze jak terier cierpiący na laryngitis. Pozostali podeszli bliżej. Byli barczystymi mężczyznami w szarych koszulach z podwiniętymi rękawami, spod których wystawały potężne bicepsy pokryte piegami od słońca. Nosili duże robocze buty. Ich czoła przesłaniały kosmyki przetłuszczonych włosów. W gasnącym świetle dnia wszystko to zaczynało przypominać Nickowi jakiś senny koszmar.
Krew wpływała do jego otwartego oka. Ktoś zdarł mu z pleców plecak i zaraz potem spadł na niego grad ciosów, zmieniając go w podrygującą marionetkę. Jeszcze nie stracił świadomości. Czuł ich zdyszane oddechy, gdy okładali go pięściami.
„Sygnet” chwiejnie podniósł się na nogi.
– Przytrzymajcie go – polecił swoim kumplom. – Za włosy.
Ich dłonie unieruchomiły jego ręce. Ktoś chwycił go za czuprynę.
– Dlaczego on nie krzyczy? – spytał jeden z osiłków. – Dlaczego on nie krzyczy, Ray?
– Mówiłem, żadnych imion – warknął „Sygnet”. – Gówno mnie obchodzi, dlaczego on nie krzyczy. Wpierdolę mu. Ten skurwiel mnie kopnął. To pierdolony tchórz stosujący podstępne sztuczki.
Jego pięść opadła na twarz jeńca.
Nick szarpnął głowę w bok i sygnet rozorał mu policzek.
– Przytrzymajcie go! – krzyknął Ray. – Co wy, kurde, cioty czy jak?
Pięść opadła ponownie i trafiła Nicka w nos, zamieniając go w ociekającą czerwienią miazgę. Oddech chłopaka stał się świszczący, a jego świadomość skurczyła się do rozmiarów wkładu do ołówka. Siedzący na pobliskiej sośnie lelek zaświergolił słodko i przejmująco, ale Nick tego nie słyszał.
– Trzymajcie go – wycedził Ray. – Trzymajcie go, do cholery!
Pięść po raz trzeci śmignęła w dół. Dwa przednie zęby Nicka pękły, rozłupane uderzeniem sygnetu. Nogi ugięły się pod nim i osunął się bezwładnie, podtrzymywany teraz tylko przez niewidzialne ręce osiłków.
– Dość już, Ray! Chcesz go zabić?
– Trzymaj go! Ten skurwiel mnie kopnął. Muszę mu wpierdolić.
Na drodze okolonej po obu stronach krzewami i wysokimi sosnami pojawiły się światła jakiegoś pojazdu.
– O Jezu!
– Zostawcie tego śmiecia! Puśćcie go!
Nick wiedział, że to powiedział Ray, jednak jego samego już przed nim nie było. Poczuł coś w rodzaju wdzięczności, ale resztkę świadomości, jaka mu jeszcze pozostała, pochłonął straszliwy ból promieniujący z ust. Na języku czuł pokruszone kawałki zębów.
Czyjeś ręce pchnęły go, rzucając na środek drogi. Zbliżające się kręgi światła odnalazły jego ciało niczym punktowe lampy aktora na scenie. Podparł się rękoma i chciał zmusić do działania nogi, ale odmówiły mu posłuszeństwa. Były jak z waty. Upadł na asfalt i czekał w odrętwieniu, aż zostanie przejechany.
Po chwili rozległ się jękliwy zgrzyt hamulców i pisk opon.
Jeszcze moment i wszystko się skończy. Przynajmniej nie będzie już czuł tego okropnego bólu w ustach.
Drobne kamyki i żwir trafiły go w policzek, a gdy uniósł wzrok, zobaczył oponę, która zatrzymała się kilkanaście cali od jego twarzy. Widział biały kamyk tkwiący między dwoma bieżnikami jak moneta trzymana pomiędzy kłykciami dwóch palców.
Kawałek kwarcu, pomyślał i zaraz potem zemdlał.
Kiedy doszedł do siebie, stwierdził, że leży na pryczy. Była twarda, ale przez ostatnie trzy lata zdarzało mu się leżeć na twardszych. Z wysiłkiem otworzył oczy. Jego powieki były posklejane, a prawe oko – to, w które zarobił pięścią – otworzyło się tylko do połowy.
Spojrzał do góry na szary, spękany sufit. Poniżej ciągnęły się zygzaki obłożonych materiałem izolacyjnym rur. Wzdłuż jednej z nich z mozołem sunął wielki karaluch.
Jego pole widzenia przedzielał łańcuch. Uniósł lekko głowę, co spowodowało, że znów poczuł przejmujący ból. Zobaczył drugi łańcuch, biegnący od dołu pryczy do pierścienia wcementowanego w ścianę. Odwrócił głowę w lewo (kolejna fala bólu, ale tym razem nie tak dojmująca) i zauważył chropowatą betonową płaszczyznę pokrytą siateczką pęknięć. Zobaczył na niej różne napisy. Niektóre były nowe, inne stare, wiele z błędami ortograficznymi. TU SOM PLUSKWY.