Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 30
Nick przecząco pokręcił głową i wykonał ruch, jakby napełniał niewidzialną filiżankę i unosił ją do ust.
– Kawy? Nie ma problemu. Z cukrem i śmietanką?
Nick znowu pokręcił głową.
– Jak prawdziwy mężczyzna, wolisz czarną, co? – zaśmiał się Baker. – Chodź.
Ruszył korytarzem i choć przez cały czas mówił, Nick nie widział jego ust, więc nie mógł go zrozumieć.
– Nie mam nic przeciwko towarzystwu. Cierpię na bezsenność. Doszło do tego, że sypiam tylko trzy, cztery godziny na dobę. Moja żona upiera się, że powinienem pójść do jakiegoś lekarza w Pine Bluff. Jeżeli to się nie skończy, być może tak zrobię. Popatrz tylko, piąta rano, na zewnątrz jest jeszcze ciemno, a ja siedzę i zajadam jajka i frytki kupione w pobliskim barze.
Kończąc swój monolog, odwrócił się i Nick wychwycił tylko „…w pobliskim barze”. Uniósł brwi i wzruszył ramionami, aby dać do zrozumienia, że jest zakłopotany.
– Nieważne – mruknął Baker. – W każdym razie dla takiego dzieciaka jak ty.
W swoim gabinecie nalał Nickowi filiżankę mocnej czarnej kawy z wielkiego termosu.
Na jego biurku stał talerz z na wpół zjedzonym śniadaniem. Baker przysunął go do siebie. Nick wypił łyk kawy. Ból w ustach powrócił, ale kawa smakowała wyśmienicie.
Klepnął Bakera w ramię, a kiedy szeryf się odwrócił, Nick wskazał na kawę, pogłaskał się po brzuchu i zrobił perskie oko. Baker uśmiechnął się.
– To dobrze, że ci smakuje. Parzyła ją moja żona. – Włożył do ust połowę jajka na twardo, żuł przez chwilę, po czym popatrzył na Nicka. – Jesteś całkiem niezły – stwierdził. – Jak jeden z tych ulicznych mimów. Nietrudno cię zrozumieć.
Nick zrobił półkolisty ruch ręką, podobny do tego, jaki wykonuje wycieraczka samochodu. comme ci comme ça.
– Nie będę cię zatrzymywał – oświadczył Baker, wycierając z talerza tłuszcz pajdką chleba. – Ale powiem ci coś… Jeżeli tu zostaniesz, może uda nam się dopaść gości, którzy cię tak urządzili. Co ty na to?
Nick potrząsnął głową i napisał: „Myślisz, że mogę odzyskać swoją tygodniówkę?”.
– Chyba nie – odparł Baker. – Jestem tylko zwykłym szeryfem. Do czegoś takiego potrzebowałbyś kogoś lepszego ode mnie.
Nick kiwnął głową i wzruszył ramionami. Składając ręce jak skrzydła ptaka, zamachał nimi, a potem uniósł je w górę.
– Ilu ich było? – zapytał Baker.
Nick podniósł do góry cztery palce, zawahał się i po chwili wystawił piąty.
– Mógłbyś zidentyfikować któregoś z nich?
Nick uniósł jeden palec, po czym napisał: „Wysoki blondyn. Twojego wzrostu, ale może trochę cięższy. Szara koszula i spodnie. Miał duży sygnet na trzecim palcu prawej ręki. Fioletowy kamień. Właśnie nim mnie zranił”.
Kiedy szeryf to czytał, na jego twarzy odmalowało się najpierw zatroskanie, a potem gniew. Nick, myśląc, że ten gniew jest skierowany przeciwko niemu, znowu poczuł, że ogarnia go przerażenie.
– Jezu Chryste… – jęknął Baker. – Aleś mi zabił ćwieka. Jesteś pewny?
Nick pokiwał głową.
– Co jeszcze? Widziałeś coś jeszcze?
Nick zastanawiał się przez dłuższą chwilę, po czym napisał: „Mała blizna. Na czole”.
Baker spojrzał na kartkę.
– To Ray Booth – oświadczył. – Mój szwagier. Dostał ten sygnet od bractwa LSU. Wyleciał z uczelni na drugim roku. Dzięki, mały. Dopiero piąta rano, a już zdążyłeś mi spieprzyć cały dzień.
Nick popatrzył na niego ze współczuciem.
– No cóż… – mruknął po chwili Baker. – Niezły z niego gagatek i Jane dobrze o tym wie. Kiedy byli dzieciakami, wiele razy jej dołożył, choć są rodzeństwem. Chyba zapowiada mi się kiepski tydzień…
Nick spuścił wzrok, ale Baker dotknął jego ramienia i wskazał swoje usta.
– To prawdopodobnie i tak niewiele da – dodał. – Ray i jego pojebani kolesie będą świadczyć jeden za drugiego. Twoje słowo przeciwko ich słowom. Masz coś jeszcze?
„Kopnąłem Raya w brzuch – napisał Nick. – Drugi dostał w nos. Chyba mu go złamałem”.
– Ray kumpluje się z Vince’em Hoganem, Billym Warnerem i Mikiem Childressem – powiedział Baker. – Jeśli udałoby mi się dorwać Vince’a samego, może bym go złamał. Ma w sobie tyle ikry co zdechła ryba. Gdybym go przygwoździł, mógłbym się dobrać do skóry Micke’owi i Billy’emu.
Zamilkł na chwilę, bębniąc palcami o brzeg talerza.
– Wydaje mi się, że moglibyśmy spróbować, gdybyś tego chciał. Ale już teraz muszę cię ostrzec, że prawdopodobnie nic z tego nie wyjdzie. Oni są jak zgraja wściekłych psów, ale to miejscowi, a ty jesteś tylko głuchoniemym włóczęgą. Jeśli się z tego wywiną, będą chcieli się do ciebie dobrać.
Nick nie od razu odpowiedział. W myślach zobaczył samego siebie, przekazywanego z rąk do rąk, i wargi Raya wypowiadającego słowa: „Muszę mu wpierdolić, bo kopnął mnie w brzuch”. Ponownie poczuł, jak niewidzialne dłonie zrywają mu z grzbietu plecak – jego starego druha, który towarzyszył mu w dwuletniej tułaczce.
Napisał na kartce tylko jedno słowo:
„Spróbujemy”.
Baker westchnął.
– W porządku. Vince Hogan pracuje w tartaku… właściwie powinienem powiedzieć, że opierdala się w tartaku. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, wybralibyśmy się tam o dziewiątej. Może uda się nam go przestraszyć na tyle, że puści farbę.
Nick kiwnął głową.
– Jak twoje usta? Doc Soames zostawił parę pigułek. Powiedział, że prawdopodobnie będzie cię to cholernie bolało.
Nick wzruszył ramionami.
– Zaraz ci je przyniosę – powiedział Baker. – Ale… – urwał i Nick w swoim świecie niemego kina zobaczył, jak kilkakrotnie kicha w chusteczkę. – A teraz jeszcze to – dodał, jednak odwrócił przy tym głowę, więc Nick zrozumiał tylko początek zdania. – Przyczepiło się do mnie jakieś parszywe choróbsko. Jezu Chryste, czy życie nie jest piękne i wspaniałe?