Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona. B.V. Larson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona - B.V. Larson страница 4

Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona - B.V. Larson Rebel fleet

Скачать книгу

Godwina do swojego pokoju i czekałem, podczas gdy on zakrwawiał moje białe ręczniki. Nie spuszczałem go jednak z oka. Gdyby chował jeszcze jakąś broń, chciałem mieć go w zasięgu ręki. Ani trochę mu nie ufałem.

      Gdy wyglądał już nieco lepiej, ruszyliśmy do restauracji na górnym piętrze. Nos miał wciąż opuchnięty, ale przynajmniej przestał krwawić i wyglądał mniej krzywo.

      – To co, możesz już gadać? – spytał.

      – Ty pierwszy.

      – Dobra. Należę do projektu.

      – Jakiego projektu? – instynktownie rżnąłem głupa.

      – Dobrze wiesz jakiego. Ikara.

      Nawet ja nie powinienem znać tej nazwy. Zaskoczyło mnie, że wie o Ikarze, ale zachowałem pokerową twarz.

      – Co to takiego?

      Pochylił się w moją stronę i ściszył głos. Rozejrzał się wokół, by upewnić się, że nikt nas nie podsłuchuje.

      – Daj spokój, wiem, co przywiozłeś ze sobą do domu. Wiem o tym więcej niż ty. A przynajmniej co działo się z tą rzeczą od chwili, gdy przekazałeś ją Pentagonowi. Twój okręt przeniesiono do bazy pod górą Cheyenne, do dawnej siedziby NORAD. Wiedziałeś o tym?

      Zamrugałem, ale starałem się zachować beznamiętny wyraz twarzy.

      – Nie powinienem o tym rozmawiać.

      – Oczywiście, że nie. Ale jestem tu, bo wszystko idzie nie tak. Szefostwo popełniło pewne… błędy.

      Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Wiedziałem, co powinienem zrobić – co powinienem był zrobić, gdy tylko ten błazen próbował zwrócić na siebie moją uwagę. Powinienem był skontaktować się ze swoim zwierzchnikiem i to zgłosić.

      Ale udało mu się mnie zaciekawić.

      – Jakie błędy? Kto jest szefem projektu?

      – Abrams.

      – Abrams? Ten apodyktyczny maniak od projektu Gwiezdnej Strzały?

      – Tak. Gwiezdna Strzała to tylko przykrywka, żeby prasa miała o czym pisać. Zmyłka.

      Skinąłem głową. Brzmiało to dość sensownie. Dla każdego, kto miał jakiekolwiek pojęcie o Ikarze, oczywiste było, że Gwiezdna Strzała jest żartem. Przestarzała ziemska technologia, niemająca znaczenia przy wiedzy, jaką teraz posiedliśmy o naszej międzygwiezdnej konkurencji.

      – Jakie błędy? – znów spytałem.

      – Zbudowali ziemski okręt oparty na „Młocie”, ale większy.

      – To brzmi jak naturalny pierwszy krok.

      – Być może. Ale chcą go wystrzelić. Już teraz.

      Zastanowiłem się nad tym i westchnąłem.

      – I co z tego? – udawałem, że nie znam odpowiedzi.

      – To ty wyjaśniłeś w swoim raporcie, że Rebelianci obserwują Ziemię. Że mają zasady, które od razu byśmy naruszyli.

      – Wewnętrzna rywalizacja? O to w tym wszystkim chodzi? Jakiś dyrektor z którejś agencji wywiadowczej przysłał cię tu, żeby mnie zwerbować, tak?

      – To coś więcej, zaufaj mi.

      Roześmiałem się.

      – Obawiam się, że to niemożliwe. Zaufanie przestało wchodzić w grę od momentu, gdy próbowałeś mi wbić nóż w plecy. To był bardzo smaczny stek, ale…

      – Poruczniku ­Blake, proszę posłuchać. Polećmy tam. Choćby teraz. Posłuchają cię.

      – To nie mój poziom wtajemniczenia. – Wstałem od stołu. – Porozmawiaj z prezydentem albo kimś innym, kto tu rządzi.

      Właśnie wtedy zauważyłem, że Godwin trzyma coś pod stołem. Czarny cylinder, ale nie wyglądało mi to na broń. Raczej jakiś mały spray. Co zamierzał z tym zrobić?

      Cokolwiek sobie myślał, dało się zauważyć, że przygotowuje się do naciśnięcia spustu. Miał zdecydowaną, gniewną twarz. Rozglądał się po ludziach wokół.

      – Ha! – Wskazałem za jego plecy. – Gliny w końcu przyjechały. Trochę im to zajęło.

      Sztuczka zadziałała. Godwin odwrócił się, żeby zobaczyć rzekomych policjantów.

      Moja ręka wystrzeliła w jego stronę i dostał mocny cios w skroń. Jego oczy rozszerzyły się, po czym opadł na bok. Gdy całkiem osunął się pod stół, ktoś zauważył i pomyślał, że Godwin się krztusi czy coś w tym stylu. Kelnerka zaczęła krzyczeć.

      Byłem już w połowie drogi do wyjścia.

      – On zapłaci – powiedziałem do zdumionej kelnerki, wskazując nieprzytomnego Godwina. – Ma kartę kredytową w kieszeni na piersi.

      Szybko ruszyłem na korytarz, ale zamiast windy wybrałem schody. Na zewnątrz błyskało na niebiesko i czerwono, ale nie wyły żadne syreny. Najwyższy czas spadać.

      Zostawiłem bagaże i wynajęty samochód. Trochę to bolało, ale nie miałem ochoty odpowiadać na dalsze pytania. Czy to gliniarzom, czy komukolwiek innemu.

      3

      Na chłodnych nocnych ulicach Santa Fe nie było nikogo oprócz mnie i świerszczy. Sięgnąłem po telefon. Trochę się ociągałem, ale Waszyngton musiał się o tym wszystkim dowiedzieć.

      Szybko jednak zorientowałem się, że mój telefon zniknął.

      – Cholera – mruknąłem.

      Zatrzymałem się i obejrzałem za siebie, na hotel. Na parkingu stały dwa radiowozy. Powrót nie był teraz optymalnym rozwiązaniem. Ktoś na pewno by mnie rozpoznał – w końcu cieszyłem się niejaką sławą.

      Wyjąłem z portfela wizytówkę, którą zostawiła mi Robin, i sprawdziłem adres. Nocowała w innym hotelu, położonym całkiem niedaleko.

      Dwudziestominutowy spacer nieco mnie orzeźwił. Górskie powietrze było czyste i przypominało mi rodzinne miasteczko, Evergreen w Kolorado.

      Gdy dotarłem do hotelu, zabajerowałem recepcjonistkę i zadzwoniłem do pokoju Robin. Odebrała już po pierwszym sygnale.

      – Zmieniłeś zdanie? – spytała uwodzicielsko.

      – No cóż… powiedzmy, że świat je zmienił za mnie. Możesz mnie stąd zabrać?

      – Z hotelu?

      Recepcjonistka przyglądała mi się, ale bez

Скачать книгу