Wisznia ze słowiańskiej głuszy. Aleksandra Katarzyna Maludy

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy страница 3

Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy

Скачать книгу

Skóry rozpięte na rusztowaniu ze zwierzęcych kości nie chroniły wystarczająco dobrze przed mroźną zawieruchą. Żadne z dzieciaków, które urodziły się na jesieni, już nie żyło. Zaczęli umierać też starsi.

      Zebrali się więc naczelnicy rodów na naradę. Stanęli kołem, łeb koński przy końskim łbie, bo prawdziwy Hun z konia schodzi niechętnie, i zaczęli radzić.

      – Dolę przebłagać trzeba! Kto winien, tego wygnać! – zagaił Gainas, bo pierwszeństwo w głosie mu się należało. Był najstarszy.

      Ledwie to powiedział, a wszyscy złym okiem popatrzyli na Uldina. Nikt nie miał wątpliwości, że to jego pech prześladuje plemię, więc to on się naraził. Pogmerali w głowach, poszukali win Uldina i okazało się, że było ich wiele.

      – Zeszłej zimy, kiedy byliśmy nad ciepłym morzem, nasrał w domu tego nowego boga, którego oznaczają krzyżem…

      – Wyjebał owcę, wywróciwszy ją na grzbiet, jakby była kobietą!

      – Mało tego! Chłopaków ciągał w krzaki, a co tam robił, to łatwo wymyśleć!

      I co który się odezwał, to koniem najeżdżał na Uldina, wyganiając go z kręgu. Choć Uldin rękoma machał i krzykiem próbował sprawić, by pozwolili mu się bronić przed zarzutami, to jednak dawne sposoby wymuszenia posłuchu już nie działały. Widocznie rzeczywiście naraził się jakiemuś potężnemu demonowi, który odebrał mu teraz siłę i posłuch w plemieniu. Stracił rezon, pozwolił się wygnać z kręgu rady, zawrócił konia i odjechał w step. Nikt za nim nawet nie popatrzył, nikt nie wyciągnął ręki, nikogo nie obchodziło, co się z nim stanie. Pojechał więc Uldin szukać dogodnego miejsca na śmierć. Oglądał się jeszcze raz po raz i widział, jak jego współplemieńcy skaczą sobie do oczu, jak pięściami wymachują, słyszał, jak się drą. Zwyczajnie – rada!

      A oni uradzili, że pojadą na zachód w stronę wielkiej rzeki, za którą siedzą ludzie w drewnianych czumach, ciepłych, bo zagłębionych w ziemi, i trzymają w jamach zboże, a w chałupach kozy, owce i kury. Tam się można będzie pożywić. Z każdego rodu ruszy zwiadowca, by rozeznać teren. Najdalej na północ miał pojechać Rua, syn Bazyka, bo widać było, że ma najwięcej sił.

      Tym sposobem znalazł się Rua nad brzegiem Dniepru tak daleko, że zobaczył na północy ścianę lasu, która oznaczała kres stepu. Kiedy w wilgotnym powietrzu poczuł delikatny zapach dymu, stanął, uniósł się w strzemionach i węszył. Wreszcie ujrzał delikatną mgiełkę unoszącą się znad wąwozu zbiegającego po drugiej stronie rzeki do brzegu. Ręką przesłonił ciemne, bystre oczy, bo słońce wyiskrzało śnieg oślepiającym blaskiem. Osady nie widział, choć musiała tam być. Zjechał z wysokiego brzegu na zamarzniętą rzekę i wtedy zobaczył dziewczynę. Zsunęła koromysło z ramion. Taka była wiotka i jasna! Zakutana w chustę przewiązaną w pasie wydała mu się podobna do błękitnoskrzydłej ważki, co nad strumieniem wabi swą urodą. Jasne włosy wymykały się spod nakrycia, jasne oczy patrzyły tak, jakby niebo się w nich skryło. Nic nie umknęło bystremu wzrokowi Ruy. Widział, jak dziewczyna wyciąga do niego ręce. Miał ochotę je złapać, a ledwie o tym pomyślał, szczęście nigdy niezaznane, nieprzeczuwane nawet, ogarnęło go z taką mocą, że musiał się do niej uśmiechnąć. Była jak kwiat wiśni, jak wiosna, kiedy nad brzegiem Dniepru kwitnące wiśniowe gaje ciągną się aż do porohów13, a może jeszcze dalej.

      Głuchy grzmot rozległ się pod kopytami konia.

      Wiosna idzie i lód już pękać zaczyna – pomyślał chłopak. Próbował zmusić wierzchowca do wejścia dalej na lód, ale ten się opierał, więc Rua zrezygnował. Nauczył się mu ufać. Zwierzę wcześniej niż człowiek wietrzy niebezpieczeństwo, a on już wiedział, gdzie znajduje się osada, do której musi wrócić. Patrzył, jak dziewczyna łapie za swoje koromysło i biegnie w górę ścieżki.

      Wrócę po ciebie – obiecał jej w duchu i odjechał do swoich.

*

      Wisznia gnała co tchu. Ledwie żywa dopadła chałupy. Stanęła w progu i aż skuliła się pod wiecznie gniewnym wzrokiem Starego. Tym razem było jeszcze gorzej, bo gnana strachem wpadła z impetem do chaty, zamiast wsunąć się do niej po cichu. Choć bała się tego wściekłego psa najbardziej chyba na świecie, odważyła się pierwsza odezwać:

      – Obcego widziałam…

      Cisza.

      U nich nigdy nie rozbrzmiewały zabawy, chichoty po kątach, bajania przy ogniu. Słychać było tylko wiecznie rozjuszony głos Starego. Teraz też gniew go ścisnął za gardło.

      Ta wywłoka ośmieliła się coś do niego mówić! Podniósł się z pnia stojącego koło ognia, złapał przyczepiony do drewnianej rączki rzemień, którym pogania się woły podczas orki i wysmagać nim można któregoś z domowników. Śmignął nim Wisznię przez plecy. Skuliła się, ale nie uciekła w kąt, pochlipując jak inne kobiety. Odmieniec! Widać jednak córka Mokoszy! Ta świadomość rozwścieczyła Starego, bo choć nikomu, nawet przed sobą, nigdy by się do tego nie przyznał, to durne plotki o Wiszni i jej matce potrafiły go rozjuszyć i jednocześnie wzbudzić obawę. Dlatego smagnął ją tylko raz. Ta menda nadal stała pośrodku chałupy. Wlepiła w niego przerażone ślepia i mamlała swoje:

      – Obcego widziałam…

      Tego było Staremu za wiele. Czaty są od robienia larma, nie ona! Kobiety pochowały się po kątach. Huśtały zalęknione i przestraszone dzieci. Synowie Starego udawali, że są pilnie zajęci swoją pracą, ale ucho nadstawiali i okiem zerkali, bo szykowała się chryja! Wisznia durna była i nie potrafiła zachować się jak baba.

      Stary puścił w ruch biczysko. Okładał ją równo i dokładnie raz przy razie, aż się zasapał. Ona podniosła ręce do góry, by przed uderzeniami osłonić twarz. Spadały na nią rzemienie i jak węże kąsały. Kopnął ją wściekły. Padła na klepisko. Kopał w głowę, w plecy, w brzuch, aż zatrzymał się zdyszany. Wisznia ledwie wstała. Nogi się pod nią trzęsły od bicia, ale swoje skamlała:

      – Obcego widziałam… Bronić się trzeba… – Powiodła wzrokiem po innych chłopach w rodzinie.

      Żaden nie odważył się powiedzieć coś przed Starym, choć teraz ten stał zmachany i ledwie łapał oddech z wysiłku.

      – Durna! – sapał. – Czaty patrzą, larma nie podnoszą, a ona widziała! Durna! Wody nanoś!

      Zamachnął się na nią jeszcze raz, ale szlag go widocznie trafił, bo bat wypadł mu z ręki. Stary zwinął się w sobie i zacharczał. Broch, najstarszy jego syn, skoczył ku niemu i słaniającego się podprowadził do barłogu. Skulona w kącie Wisznia patrzyła na to z ukrywanym triumfem.

      – Mokosz pokarała was… – szepnęła do siebie i po raz pierwszy uwierzyła, że naprawdę jest jej córką.

      – Nie wzywaj jej imienia nadaremno! – Słowa Wiszni usłyszała stara Jaga, która jak zwykle siedziała w swoim kącie izby i przędła, cicho pobrzękując przęślikami. – Jeszcze przyjdą na nas gorsze terminy, wtedy jej wsparcie może być potrzebne. Gdzie widziałaś obcego?

      Wisznia przysiadła u stóp

Скачать книгу


<p>13</p>

poprzeczne progi skalne na płytkich i szerokich odcinkach Dniepru