Wisznia ze słowiańskiej głuszy. Aleksandra Katarzyna Maludy

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy страница 4

Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy

Скачать книгу

marzeń o władzy nad rodem.

      Ciota wstała z trudem i podeszła do Starego, wlokąc za sobą niesprawną nogę. Było z nim niedobrze. Sobie tylko znanymi sposobami dopatrzyła się, że wiele już mu pomóc nie może. Gęsta siwa broda nie zdołała skryć wykrzywionych ust, jednym wytrzeszczonym okiem nieruchomo spoglądał na powałę, a drugie z przerażeniem szukało ratunku po ludziach zgromadzonych wokół. Bełkotał coś, ale zrozumieć się go nie dało.

      – Maku zgotuję. Sen mu da.

      – Zdrów będzie? – spytał Niebór. Sam on nie wiedział, czy lepiej żyć pod twardą ręką Starego, czy pod władzą Brocha, który tylko swojej korzyści patrzył. Niepewność wyzierała z jego wyrazistych, choć odrobinę gapiowatych oczu i przymilnie uśmiechającej się gęby.

      – We śnie on dojdzie do zdrowia albo do śmierci. – Jaga wzruszyła ramionami.

      Stary był jej swakiem14, ale nienawidziła go jak psa. Za dużo krzywd było między nimi. Mimo to zakrzątnęła się koło ognia, powiesiła nad nim kociołek z wodą i wsypała resztkę maku. Szkoda jej było takiej dobroci dla okrutnika.

      Resztę dam dzieciakom…

      Postanowiła uraczyć go skąpo. Zresztą miała nadzieję, że drętwota nie pozwoli mu łykać.

      – Ja naprawdę widziałam obcego… – Wisznia zakręciła się koło niej z chęcią pomocy, jakby było w czym.

      – Ślady tam powinny po nim być…

      – Pewnie, że powinny! Są!

      – To trzeba je pokazać komuś.

      – Komu?

      Jaga udała, że się zastanawia, choć dobrze wiedziała, kto powinien je zobaczyć.

      – Kowalowi!

      Wisznie mocniej zabiło serce. Tak! Ona już pójdzie do kowala!

      – Razem pójdziemy. – Jaga ją zatrzymała.

      Kowal miał swoją numę na skraju wsi. Pod zadaszonym wejściem do niej wiecznie palił się ogień, a chłopak jakiś dmuchał w płomienie miechem zrobionym z króliczych skórek. Wiecznie też stał tam kowal Wilk, chłopisko już niemłode a potężne, i walił w kowadło wielkim młotem, wykuwając a to okucie do radła, a to nóż albo półokrągły sierp przydatny w polu i w walce lub topór czy obręcze ściskające klepki w drewnianych kubłach. Iskry leciały, woda z sykiem parowała, kiedy on albo któryś z kowalczyków zanurzali w drewnianej kadzi rozpalone do czerwoności żelazo.

      Wisznia w wolnych chwilach lubiła patrzeć na jego robotę. Czary to były istne, bo kowal potrafił z niekształtnej żelaznej grudki wydobytej z dymarki wytworzyć rzecz nie tylko przydatną, ale i piękną. W żelazie była moc i tajemnica, a on ją posiadł. Mądry był chłop, ale małomówny. Kiedy jednak się odezwał, najstarsi słuchali go uważnie.

      – Ważną sprawę mamy do ciebie, Wilku – powiedziała Jaga, kiedy znalazły się na progu kuźni.

      Wisznia zawsze się dziwiła, że ten burkliwy człowiek, który najsilniejszym w osadzie mężczyznom potrafił pokazać swoje zniecierpliwienie, kiedy nachodzili go w swoich interesach, dla Jagi zawsze miał czas i życzliwą uwagę. Teraz też odłożył młot, ręce wytarł w zasmoluchany niemożebnie fartuch i podprowadził kobiety do grubej kłody ułożonej pod ścianą numy tak, by można było na niej wygodnie usiąść.

      – Mów – rozkazał, a Jaga opowiedziała o przygodzie Wiszni.

      – Tak było – wyrwała się dziewczyna zupełnie niepotrzebnie, zaglądając do kuźni. Miała nadzieję, że zobaczy młodego Wysza, syna kowala.

      – Wierzysz jej, to i ja wierzę – rzekł Wilk, zupełnie nie zwracając uwagi na Wisznię. – Trzeba wysłać kogoś rozgarniętego śladem tego obcego. Wysz pójdzie.

      – Pójdę z nim! – Wisznia nie wytrzymała, ale kowal spojrzał na nią tak ciężkim wzrokiem, że skuliła się tylko, rozumiejąc, że pomysł mu się nie spodobał.

      – Wysz!

      Chłopak stanął na progu kuźni, a dziewczynie serce się ku niemu wyrwało, bo był wysoki, gibki i śmiał się najradośniej spośród wszystkich mieszkańców wsi.

      – Pójdziesz za rzekę nie dalej niż na cztery strzelania z łuku, rozejrzysz się, czy obcy był sam. Ostrożny bądź! Wracaj szybko! – rozkazał ojciec.

      Zanim Wysz zbiegł ścieżką w wąwozie nad brzeg rzeki, zajrzał jeszcze do chaty Starego. Dzienia, jego najmłodsza córka, wyszła do chłopaka, a on rozjaśnił się w uśmiechu.

      – Idę za rzekę – powiedział i z zadowoleniem patrzył, jak jej słodka twarzyczka ścina się strachem. – Muszę wyśledzić obcego. Mogę nie wrócić… – Powiedział to tonem przechwałki, bo i prawdą było, że dumny był z ojcowskiego polecenia. Jednak najbardziej go ciekawiło, jak dziewczyna zareaguje na tę groźbę. Dzienia była mu bliska.

      Nie zawiódł się. Cicha, łagodna i potulna dziewczyna złożyła ręce na podołku w geście żałości, a na jej długich rzęsach zadrżała łza.

      – Może choć buziaka na pożegnanie dostanę?

      Schowali się za węgłem. Słodko im było. Nie bez powodu wołali na nią Dzienia jak na plaster miodu.

      Ledwie Wysz ruszył, kowal podążył do stojącego na szczycie skarpy ostroga. Już on da tym huncwotom, którzy trzymają straż! Obcego przegapić?! Szedł szybko, lekko podpierając się wielką drewnianą lagą. Jaga nie miała szans za nim nadążyć, a Wisznia nie chciała zostawiać cioty samej. I tak dowiedzą się, co się stało ze strażą. Nie uszły daleko, kiedy zobaczyły uciekającą w podskokach głupią Ciecierę, co chętnie wszystkim pokazywała, co ma między nogami. Sprawa stała się jasna. To tak wartownicy się zabawiali! Gdzie im tam stróża w głowie!

      2

      Rua ruszył prosto na południe, gdzie stało jego koczowisko. Jechał dzień i pół nocy. Daleko. Może inni znajdą coś bliżej, ale wcześniej czy później dotrą też do wsi skrytej w głębokim wąwozie. Był tego pewien. A wtedy dziewczyna, którą widział na brzegu, będzie należała do niego. Sam się dziwił tym myślom. Pierwszy raz nie szarpała go ambicja, nie gryzły wspomnienia o wspaniałej przeszłości Hunów. Pierwszy raz było mu spokojnie i słodko, bo nie myślał o bitwach, grabieżach, podstępach, ale o dziewczynie ważce stojącej nad wodą.

      Oglądał się za siebie raz po raz, jednak widział tylko swój trop, ciemną od wilgoci wstęgą wijący się na białej pustce. Odwilż była i koński ślad podbiegał wodą. Rua nie bał się pogoni. Nawet jeśli ta dziewczyna go widziała, nawet jeśli zaalarmowała czaty, to ludzie po tamtej stronie rzeki byli nieruchawi jak wszyscy ci, którzy siedzieli w miejscu i trudnili się uprawą roli. Rua przywykł o nich myśleć z pogardą, choć szacunku nie miał także do własnego plemienia. Bo kim byli? Bandą obszarpańców,

Скачать книгу


<p>14</p>

mąż siostry