Sedno życia. Katarzyna Kielecka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 25

Sedno życia - Katarzyna Kielecka

Скачать книгу

może jakoś przetrwam rodzinny urlop, chociaż czas dłużył mi się niezmiernie. Dzieci robiły potworną zadymę, bałaganiły okrutnie i tupały po domu niczym stado wściekłych żubrów. Głównie trzymały się Andrzeja, na obcy element nie zwracając uwagi. Chyba wyczuwały, że ze mną to żadna zabawa.

      Brat Andrzeja i jego żona znikali na całe dnie, chcąc nacieszyć się możliwością spędzania czasu bez potomstwa. Zachowywali się jak para nastolatków. Chichotali, trzymali się za ręce i całowali po kątach. Aż mnie zastanawiało, czy to normalne. Jakoś nie umiałam sobie wyobrazić Wojtka robiącego takie rzeczy. Zupełnie niepoważni ludzie. Cieszyłam się, że Andrzej taki nie jest. Chwilami. Bo momentami zdawało mi się, że mógłby być, gdyby poznał kogoś odpowiedniego. Nie wiedziałam, czy mi się podoba ta myśl. Popadałam w paranoję od wytężonej pracy mózgu w tym zakresie. W każdym razie dorośli urlopowicze wracali późnym wieczorem, dając stryjkowi szansę samodzielnego poupychania bratanków do łóżek. Wypełniali mu swoimi dziećmi czas aż do granic snu i absurdu. Wyglądało na to, że gospodarz jest z tego rozwiązania zadowolony. Może taką mieli tradycję?

      Korzystając z sytuacji, skupiłam się na banku, by nadgonić nieco zaniedbaną robotę. Widywaliśmy się wszyscy głównie przy śniadaniu i czasem przy kolacji. Tyle mogłam znieść. Rejsów po Świnie musiałam się wyrzec. Andrzej zabierał na wodę przede wszystkim dzieciaki. Z naszych rozmów o wszystkim i o niczym też nic nie wychodziło, bo zawsze ktoś do nas dołączał, dosiadał się i zmieniał atmosferę na kompletnie nie naszą. Nie byłam o to zła, nie miałam żalu. Może tylko czasem, kiedy widziałam, jak cała czwórka baraszkuje z nim na dywanie, zanosząc się śmiechem, przelotnie czułam ukłucie zazdrości. Nie było to jednak na tyle uciążliwe, żebym nie potrafiła tego wyprzeć i zwyczajnie stłumić.

      Ostatniego wieczoru przed wylotem siedzieli wszyscy nad rzeką przy wielkim ognisku i piekli kiełbaski. Wróciłam późno, bo po pracy postanowiłam przejść się na plażę pod Stawę Młyny zwaną potocznie wiatrakiem. Legenda głosi, że mieszkał tam kiedyś stary marynarz, który potrafił odmładzać ludzi przez okładanie błotem, kąpiele w morzu i spacery. Wątpiłam w skutki czarów, więc błoto i kąpiel sobie darowałam, ale spacer kusił. Pokręciłam się po mokrym piasku, połaziłam wzdłuż brzegu, postałam na samiutkim końcu falochronu zachodniego, kontrolując czujnie wpływające i wypływające statki, aż poczułam się sama jak znak nawigacyjny i po paru głębokich oddechach słonym powietrzem byłam gotowa na powrót do domu.

      Z podjazdu przemknęłam cichutko do swojego pokoju, żeby im nie przeszkadzać w pożegnalnej imprezie. Jako jedyna cieszyłam się, że wyjeżdżają. Panowały skwar i duchota. Przez otwarte okno docierał do mnie szmer rozmów i co jakiś czas głośniejsze śmiechy. Poczłapałam ospale pod prysznic. Wiedziałam, że nie zasnę, dopóki będą się tam na dole kotłować. W pewnej chwili wraz z zapachem dymu z ogniska dobiegło aż pod drzwi łazienki brzdąkanie gitary. Zdziwiłam się, bo nigdy nie było mowy o graniu. Szybko uznałam, że brat Andrzeja miał zadołowany na strychu instrument. Dźwięki odbierałam jako nawet przyjemne, ni to szanty, ni harcerskie szlagiery pachnące lasem i młodością. Postanowiłam skoczyć do kuchni po kawę i wysłuchać reszty koncertu w towarzystwie ulubionego napoju.

      Na dole, już z pełnym kubkiem w ręku, spotkałam starszego z braci. Zaskoczył mnie, bo muzyka nadal płynęła przez uchylone drzwi na taras od strony wody. Otworzył lodówkę w poszukiwaniu puszek piwa i soku dla dzieci.

      – Cześć – zagadnął. – Może do nas dołączysz?

      – Nie chcę przeszkadzać – odpowiedziałam wymijająco. – To przecież wasze pożegnanie.

      – Nie wygłupiaj się. Jemu jest przykro, że cię tam nie ma.

      Zawahałam się i popatrzyłam niepewnie.

      – Znam go przecież – dodał. – Ucieszy się. Chociaż na tyle mogłabyś się dla niego poświęcić. W dodatku dziś są jego urodziny.

      – Naprawdę?

      – Nie. I co z tego? Przecież możemy udawać, że są – skwitował z krzywym uśmiechem.

      Racja. Możemy udawać. To już ostatni wspólny wieczór i Andrzej miał prawo do tego, żeby zrobić mu małe święto. Nie myśląc ani chwili dłużej, dałam się posadzić na szerokim pniaku. Odmówiłam kiełbasek i piwa, pozostając przy trzymanym w garści kubku z kawą. Naprzeciwko mnie po drugiej stronie ognia siedział Andrzej z gitarą. Wokół niego rozlokował się wianuszek fanów wpatrzonych w stryjka jak w tęczę. Zamawiali kolejne, doskonale im znane piosenki. Nawet ja niektóre kojarzyłam. Śpiewali, śmiejąc się i koszmarnie fałszując. Nikomu to nie przeszkadzało. Andrzej też śpiewał, ładnym, czystym, mocnym głosem. Cholera, ale ładnym! Głębokim, bardzo męskim, docierającym do miejsc, które wolałabym zostawić w świętym spokoju. Aż ciężko było słuchać. A jeszcze ciężej przestać. Nie wiedziałam, że tak potrafi. Chyba wielu rzeczy jeszcze o nim nie wiedziałam.

      Co jakiś czas odrywał rękę od strun i sięgał do tyłu po puszkę z piwem. Nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi, skupiony na dzieciach. Powinien mieć własne, stanowczo powinien… Przyglądałam się im i coraz bardziej uświadamiałam sobie, jaka jestem żałosna. Spędziliśmy pod jednym dachem dwa tygodnie, a nawet nie pamiętałam ich imion. Żadnego. Nic o nich nie wiedziałam poza tym, co przed przyjazdem powiedział mi Andrzej. To chore. Coś ze mną było nie tak.

      Dopiero tuż przed północą rodzice pogonili potomstwo do łóżek. Zabrałam się za usuwanie śladów po kolacji w plenerze. Andrzej wciąż tkwił przy gasnących płomieniach i wyczarowywał jakieś spokojne, usypiające ballady. Wstawiłam wszystkie naczynia do zmywarki i zamierzałam wycofać się na górę, gdy jego brat znów mnie zatrzymał, tym razem na schodach.

      – Widziałem, jak na ciebie patrzy – powiedział.

      – Co ty gadasz? Wcale na mnie nie patrzył. Przecież cały czas był zajęty dziećmi.

      – Tak ci się tylko zdaje. Nie zrób mu krzywdy – poprosił, wprawiając mnie w osłupienie. – On już przeżył wystarczająco dużo rozczarowań.

      – Co chcesz przez to powiedzieć? – dopytywałam, wietrząc zmory z przeszłości.

      – Po prostu go szanuj. To porządny facet. Nie potrzebuje, by znów go potraktowano jak śmiecia – wycedził i zniknął za drzwiami swojego pokoju.

      Miałam wrażenie, że usiłował być uprzejmy i otwarty, jednak nie miał o mnie dobrego zdania. Nie potrafiłam odgadnąć, o co mu chodziło. Szanowałam Andrzeja. W każdym razie nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby potraktować go z pogardą. Przecież on to wie. Powinien wiedzieć.

      Zawahałam się i wyszłam na dwór. Andrzej przestał grać i spoglądał z zaciekawieniem, jakby próbował zgadnąć, czego się może po mnie spodziewać. Sama nie byłam pewna. Siedział na niskim pniaku. Dla mnie brakowało tam miejsca. Podeszłam blisko i przykucnęłam tuż przy mężczyźnie, podpierając się rękami o jego kolana. Odłożył ostrożnie gitarę na trawę, otoczył dłońmi moją twarz i przez jakiś czas nie działo się nic poza tym, że zaglądałam w błyszczącą w mroku głębię Bałtyku. Potem zaczął mnie całować.

      Czułam smak piwa. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. W sumie przez dłuższy czas nic

Скачать книгу