Sedno życia. Katarzyna Kielecka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 24
Pochylił się, a potem pocałował mnie szybko, tak, żebym nie zdążyła nawet pomyśleć o ucieczce. Wstał i poszedł sobie, zostawiając mnie w stanie czegoś pomiędzy popłochem a głupawym rozanieleniem.
Rozdział 12
Tydzień później Grześ odezwał się z Wiartla. Jednak miał do tego głowę! Poinformował mnie o wszystkim, co znajdowało się w okolicy. Najważniejsze okazały się rowery wodne w Rucianem i Park Dzikich Zwierząt w Kadzidłowie. Obie atrakcje znałam osobiście, więc mieliśmy o czym dyskutować. Przede wszystkim zachwyciło go przełażenie po drabinach pomiędzy poszczególnymi wybiegami i oswojona sowa, którą mógł pogłaskać. Drewniane konstrukcje pamiętałam, sowę nie bardzo, więc obiecał mi jej zdjęcia w mailu. Chyba świetnie się bawili z Agatą, bo w tle słyszałam jej chichotanie. Tymczasem ja od trzech dni pogrążona byłam w ciężkim stresie. Zaczęło się w środę po południu. Andrzej złapał mnie w korytarzu tuż po tym, jak weszłam z pracy do domu.
– Ogarnij się biegiem i chodź na obiad. Muszę z tobą porozmawiać.
– Coś się stało? – spytałam podejrzliwie, bo rzadko zdarzało mu się upichcić coś przed moim powrotem. Zwykle kucharzyliśmy razem.
– I tak, i nie – odpowiedział tajemniczo i zniknął w kuchni.
Z niepokojem poleciałam na górę. Pod skórą czułam zmiany, a nie chciałam żadnych rewolucji. Mieszkałam nad morzem już dwa miesiące i przyzwyczaiłam się do tutejszego rytmu życia. Miałam nadzieję, że do jesieni nic go nie zaburzy. Kiedy po kwadransie zeszłam na dół, roboczy blat był w stanie totalnej rozpierduchy, za to na stole stała micha pełna ryb, a obok druga z sałatką.
– Co to? – rzuciłam, wietrząc rodzimą faunę.
– Dziś wszystkie Basie jedzą karasie – wyrecytował z dumą. – Osobiście łowione z samego rana.
– Wszystkie Basie? – spytałam rozbawiona tą rybną poezją.
– Na pewno jedna. Inne mnie nie interesują – wybrnął zgrabnie i nałożył mi potężną porcję na talerz.
Przez chwilę jedliśmy, gawędząc o wędkowaniu. Wciąż czekałam na tę zasadniczą rozmowę. Przy ostatniej rybie nie wytrzymałam i sama zaatakowałam temat.
– O czym chciałeś porozmawiać? Coś się stało?
– Nie – zaprzeczył od razu. – Wyluzuj. Po prostu chciałem ci powiedzieć, że mój brat przyjeżdża z rodziną na urlop. W ten weekend.
I po sielance. Cholera jasna, gdzie ja się teraz podzieję? W głowie rosły mi wściekłość i strach niewiadomego pochodzenia. Nie chcę, nie chcę, nie chcę! Jeszcze bardziej nie chciałam, żeby zauważył, jaką zasiał we mnie panikę, więc siląc się na lekki ton, rzuciłam beztrosko:
– Czyli w piątek muszę się wyprowadzić.
Spojrzał na mnie tak, jakby nagle wyrosło mi na czole trzecie oko.
– Zwariowałaś?
Też wymyślił. Toż przecież nie dziś. Dotąd nie zauważył?
– Nie… Dlaczego? Przecież po to mi to mówisz.
– Zwariowałaś – potwierdził tę niewątpliwie słuszną diagnozę. – Dziewczyno, mówię o tym po to, żebyś zdążyła się nastawić psychicznie na biegającą po domu i wrzeszczącą bandę potworów. Mój brat ma czworo dzieci! To zmieni nasz rytm życia i ten cichy bunkier. A żadne wyprowadzanie się w grę nie wchodzi. Sam nie dam rady ich wykarmić. Bratowej chciałbym oszczędzić gotowania, skoro przyjeżdża na wakacje. Niechże raz w roku odpocznie. To bardzo sympatyczna osoba.
Trudno było się nie roześmiać.
– Niech ci będzie. Nalepię wiadro pierogów i knedli, a potem postaram się nie wchodzić wam w drogę. Może być?
– Pierogi i knedle mogą oczywiście być – zgodził się grzecznie – tylko nie myśl, że uciekniesz do swojej jaskini i nie wychylisz nosa z pokoju aż do ich wyjazdu. Chciałbym się tobą pochwalić rodzinie.
– Nie ma czym.
– To twoje zdanie. Nie masz monopolu na rację – oznajmił i zamykając temat, zabrał się za wkładanie naczyń do zmywarki.
W pełnym stresie, nadęta i niezadowolona, lepiłam mu te cholerne pierogi przez cały piątkowy wieczór. W sobotę po rozmowie z Grzesiem dałam się wywlec na rejs i przesiedziałam go z nosem w książce. Andrzej nie komentował mojego zachowania. Wyglądało na to, że zupełnie nie jest zaskoczony i rozumie przyczynę. Po powrocie do domu obdarował mnie tylko informacją, że jedzie do Goleniowa, by odebrać gości z lotniska. Automatycznie odpaliłam opcję ewakuacji. W połowie schodów uświadomiłam sobie jednak brak sensu tego, co powiedział.
– Jak zamierzasz ich przywieźć?
– Normalnie. Samochodem.
– Przecież jest ich sześcioro. Nie zmieścicie się.
– Brat z żoną przyjadą autobusem. Wezmę tylko dzieciaki i bagaże – oznajmił i wyszedł z domu.
Dogoniłam go na podjeździe. Sama nie wierzyłam w to, co robię. Jakaś resztka przyzwoitości musiała się we mnie kotłować.
– Tubylcy przodem – zakomenderowałam, wskazując mu ręką bramę, i wskoczyłam dziarsko do toyoty.
Samolot spóźnił się tylko dwie godziny. Przez ten czas Andrzej, ogromnie uradowany moją otwartością i spolegliwością, zdążył mi przekazać milion informacji o całej szóstce. Mieszkali w Trondheim, blisko portu, w otoczeniu fiordu i polodowcowych wzgórz. Brat Andrzeja oraz jego żona zajmowali się skałami, minerałami i wodami gruntowymi w ośrodku badań naukowych, którego norweskiej nazwy oczywiście nie zdołałam zapamiętać. Byli geologami. Dzieci w wieku od szóstego do dwunastego roku życia chodziły do miejscowej międzynarodowej szkoły, gdzie nauczano po angielsku. Dzięki temu z każdym rokiem stawały się coraz bardziej trójjęzyczne. Norweski wchodził im do głowy sam razem z wiatrem znad Morza Norweskiego, który od czasu do czasu – podpuszczany przez okoliczne trolle – wpadał do miasta, przepychając się między skałami i burząc wody fiordu.
Zapamiętałam, że brat Andrzeja jest starszy od niego o dwa lata, żonę poznał już na początku liceum i dla wszystkich od dwudziestu lat stanowili wzór pary doskonałej. To było intrygujące. Jak dotąd jedyną idealną parę, jaką znałam, stanowili Wojtek i Marzena. Wobec tego istniała szansa, że sobie popatrzę i porównam. Wprawdzie nie wiedziałam, czemu miałoby to służyć, lecz zawsze stanowiło temat, którym mogłam zająć głowę przy okazji wymuszonych przez sytuację kontaktów z tymi ludźmi.
Najbardziej bałam się dzieci. Wciąż żywiłam przekonanie, że to kosmiczne