Sedno życia. Katarzyna Kielecka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 19
W tym momencie zabrzęczał telefon. Wojtek jednak nie spał. „Mówiłem, że Cię spiorę” – napisał. Wytknęłam język w kierunku wyświetlacza, ponownie odłożyłam aparat, padłam na poduszkę i zasnęłam jak kamień. Jak zwykle nie myślałam o niczym.
Obudziło mnie łomotanie do drzwi. Usiadłam i rozejrzałam się nieprzytomnie po obcym pokoju rozświetlonym blaskiem wczesnego poranka. Był wyposażony dość spartańsko. Prawdopodobnie stanowił pozostałość po pensjonacie: łóżko, pojedyncza wąska szafa, mały stolik z krzesełkiem i szafka nocna, do tego spore okno w spadzistej ścianie. Mój wzrok padł na leżące przy łóżku dokumenty, co gwałtownie przywróciło mi pamięć. Ktoś wali. Pewnie on. Trzeba się odezwać.
– To ty? – ryknęłam i od razu uświadomiłam sobie, że głupiej już nie było można, bo przecież nikt tu poza nami nie mieszka.
– Nie. – Usłyszałam. – Duch zamordowanej żony starego Janiaka. Od lat krążę po wyspie w poszukiwaniu rozrywki.
– Ale ja nie przyjmuję wizyt przed poranną kawą.
– To nie przyjmuj. Daj mi tylko kluczyki od toyoty, jeśli chcesz, żebym się nią zajął.
Szlag jasny! Toyota!
Zerwałam się na równe nogi i dopadłam drzwi. Przez szparę podałam mu to, czego chciał.
– Niezła fryzurka – zażartował i już go nie było.
Poczłapałam flegmatycznie do lustra. Spojrzałam pełna obaw. Oczywiście. Wczoraj nie odpaliłam suszarki, więc włosy schły podczas snu, odgniatając się w każdą stronę. Utworzyły przerośnięte, nieuporządkowane gniazdo. Skoro pisze o ptakach, nic dziwnego, że się zainteresował. Stanowiłam osobliwą zagadkę ornitologiczną. Bez entuzjazmu podjęłam z góry skazaną na porażkę próbę naprawy sytuacji.
Pół godziny później zeszłam do kuchni. Wiedziałam, że jeśli natychmiast nie napiję się kawy, to na pewno zacznę mordować. Wprawdzie dotąd ekspres nie wpadł mi w oko, jednak niemożliwe, żeby go nie uwzględniono przy urządzaniu tak wypasionej kuchni. Przejrzałam wszystkie wyeksponowane powierzchnie płaskie, a potem te poukrywane w szafkach. Ba, niemal je obwąchałam. Ekspresu nie było. Nie znalazłam śladu po jakiejkolwiek kawie: ani sypanej, ani rozpuszczalnej, ani nawet po niewinnej ince. Miotałam się nerwowo, szukając czegokolwiek podobnego do ulubionego napoju. Pewnie gdyby wpadła mi w ręce paczka niezmielonych ziarenek, zaczęłabym je żuć.
Kiedy zdesperowana miałam wybiec na ulicę w poszukiwaniu sklepu, moja toyota dumnie wtoczyła się na podjazd. Dopadłam do niej od strony kierownicy i zaatakowałam:
– Dlaczego nigdzie nie ma ekspresu do kawy?
– Tak, oczywiście, nie musisz mi dziękować. Z autem wszystko w porządku.
– Że co?
– Halo, tu Ziemia! Przyprowadziłem twój samochód. Nic mu nie dolega – mówił Andrzej.
Mój niedokofeinowany mózg zaczął powoli ogarniać sytuację. Znów wyszłam na idiotkę.
– Nie no, oczywiście, dziękuję bardzo. Dlaczego wczoraj odmówił współpracy?
– Bo nie dostał pić.
– Co?
– Nie zatankowałaś. Bez paliwa nie pojedzie. – Widać było, że ma niezłą radochę i czeka, jaki cyrk jeszcze zdołam odstawić.
– Cholera jasna… – rzuciłam w przestrzeń, w przelocie wspominając migające kontrolki. Zagapiłam się na leżące na tylnym siedzeniu graty. Olśniło mnie. – Mam!
– Co takiego? – spytał, z trudem wydostając się przez zbyt lekko uchylone drzwi.
Stałam blisko i je blokowałam.
– Mam ekspres! – zakomunikowałam z triumfem.
Wiedziałam, że spakowanie go wraz z nieotwartą jeszcze paczką kawy może mi w tej dzikiej podróży uratować życie. Sięgnęłam po ukochanego przyjaciela i tuląc go w ramionach, ruszyłam w kierunku domu.
Mleko było w lodówce. Po dziesięciu minutach siedziałam odprężona przy kuchennym stole i czułam, że wszystko wraca do równowagi. Przede mną stał pełen parującego płynu kubek, a naprzeciwko siedział facet, który w ciągu ostatnich kilkunastu godzin zdołał postawić na nogi mnie i toyotę oraz poznać nas obie z najgorszej strony. Natarczywie wpatrywałam się w jego błękitnozielone oczy.
Jak Bałtyk, przeleciało mi przez głowę i chyba bezmyślnie powiedziałam to na głos, bo zdziwił się i spytał:
– Słucham?
– Nic, nic. Tak gadam do siebie – mruknęłam.
– Jesteś uzależniona – wygłosił odkrywczą tezę.
– Jestem – przyznałam. – I dobrze mi z tym. Naprawdę nie lubisz kawy?
– Nie wiem. Nie mam zwyczaju jej pijać.
– Jak to możliwe? Jesteś takim grzecznym chłopcem?
– Niekoniecznie. Dobra, teraz muszę już lecieć. Mam spotkanie i dwa wykłady – oznajmił i wstał od stołu.
Po chwili wrócił i położył obok kubka moje kluczyki oraz skórzaną podniszczoną saszetkę zapinaną na suwak, mówiąc:
– Tu masz zapasowe klucze od domu. Zamknij, gdy będziesz wychodziła. I nie zgub. Toyotę zatankowałem. Dojazd stąd do banku zajmie ci czterdzieści minut. Weź to pod uwagę. Jedź ostrożnie. Będę po osiemnastej. – Nie czekając na moją odpowiedź, wyszedł, a po chwili na podjeździe wyminął swoją terenówką mojego grata i pomknął w siną dal, aż się zakurzyło.
Dopiłam kawę, wypłukując z siebie wraz z magnezem całe oszołomienie wywołane tym skomplikowanym porankiem. Uznałam wreszcie, że nad kwestią zakwaterowania w tym domu nie będę się zastanawiać, bo czas nagli. Nad moim intrygującym gospodarzem też nie. Było już po dziesiątej, więc placówka działała pełną parą i powinnam tam być. Zebrałam wszystkie potrzebne klamoty i udałam się na kolejny bój o dobre imię pracodawcy i rodzonego brata.
Spędziłam przyjemny dzień, głównie obserwując pracę nowych podopiecznych. Planowałam przyglądać się im przez kilka dni, potem przygotować plan naprawczy i powoli wprowadzać zmiany. Okazało się, że to faktycznie całkiem sympatyczni ludzie, bardzo ze sobą zaprzyjaźnieni i działający