Sedno życia. Katarzyna Kielecka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 15
– Że co? – spytałam, stawiając przed nim kubek.
– Daleko, daleko stąd… – zaczął.
– Za górami, za lasami – podpowiedziałam.
– No mniej więcej – zgodził się. – Teraz na serio. Jest jedna nasza placówka, całkiem mała, z najsłabszymi w kraju wynikami. Nawet nie to, że ludzie tam są do kitu, tylko nie ma kto wziąć ich za pysk i odpowiednio ustawić, zmotywować i udowodnić im, że potrafią. Ty możesz tego dokonać.
Spodziewałam się czegoś takiego. Za długo było spokojnie. Z budzącą się we mnie rezerwą zapytałam:
– Gdzie to jest?
– Wiesz, jeśli się tego nie podejmiesz, ta placówka padnie.
– Gdzie?
– I ludzie stracą robotę.
– Gdzie, do cholery?!
– W Świnoujściu – oznajmił ze stoickim spokojem i po chwili złapał w panice książkę, którą w niego rzuciłam, bo akurat tylko ją miałam pod ręką.
– Sfiksowałeś – oznajmiłam.
– Dlaczego? Wiem, że to nie zbocza Zawratu, których się domagałaś, ale tam są pagórki i klify. Spodoba ci się. Lubisz, gdy jest wysoko.
– Jasne. Prawie Karakorum.
– I uratujesz kilka osób przed tułaczką na bezrobociu – mądrował, jakby na wszystko miał odpowiedź.
– Może im to wyjdzie na zdrowie. Znajdą coś lepszego. Nadal uważam, że korporacja to zło.
– Przyda ci się wyjazd.
– W styczniu byłam w Kościelisku i to mi wystarczy.
– Złapiesz dystans.
– Mam dystans. Aż za duży.
– Dasz Agacie trochę od siebie odpocząć, bo chyba nie umiesz już bez niej żyć. Uzależniłaś się – palnął wreszcie, wiedząc, że grzmotnie w sedno.
I tu mnie miał. Cholera, przecież wiedziałam, chociaż starałam się o tym nie myśleć. W ogóle o wszystkim starałam się myśleć jak najmniej. Spojrzałam na niego z mordem w oczach i stwierdziłam z rezygnacją:
– Poddaję się.
– Brawo – pochwalił mój najdroższy brat. – Łatwo poszło. Czas na szczegóły.
Pokazał mi dokumentację i roztoczył wizję pełnej swobody. Placówka składała się ledwie z kilku pracowników, chwilowo funkcjonowała bez szefa, zatem całe dowództwo spadłoby na mnie. Miałam ich wytresować, odwalając przy okazji krótkie szkolenia w pobliskich miejscowościach. Dostałam na to pół roku. Sześć długich miesięcy na wygnaniu, hen na dalekiej północy pod niemiecką granicą.
– Weź pod uwagę, że tam jest świetny klimat. Dużo jodu i zieleni. Możesz chodzić na spacery. Podobno masz anemię. Szybciej dojdziesz do siebie.
– Goń się – wyburczałam.
– Rozumiem, że pojedziesz?
– Mówię ci, goń się.
– Zajmiesz kwaterę w bardzo sympatycznej willi. Dostaniesz pokój z łazienką, darmowym wi-fi, dostępem do kuchni i wszystkim, co tam chcesz – uzupełnił moją wiedzę, powoli szykując się do wyjścia i wreszcie, już w progu, zadowolony dodał: – Wyjeżdżasz zaraz po majówce.
Umiałam się spakować na tydzień. Na upartego – na dwa. A na tak długo? Kompletnie nie wiedziałam, co zabrać, więc gromadziłam rupiecie bez ładu i składu, wrzucając do walizek, co popadnie. Przede wszystkim laptop, zapas książek i ekspres do kawy. Wiedziałam, że bez ekspresu się z Łodzi nie ruszę. Pomknęłam z toyotą do przeglądu, by mieć pewność, że da radę mnie dowieźć na koniec świata, i popłaciłam wszystkie rachunki na sześć miesięcy z góry, żeby potem nie zawracać sobie tym głowy.
Na koniec zostało spotkanie z Agatą i Grzesiem. To przez nich uległam Wojtkowi. Miał rację. Potrzebowałam dystansu. Oboje powoli stawali się osią mojego życia. Obudziło to we mnie głęboko zakotwiczone poczucie zagrożenia. Potrzebowałam ich znacznie bardziej niż oni mnie. Byłam tego pewna. Takich sytuacji od dziecka bałam się panicznie. Już raz to przerabiałam. Zabrali mi Agatę i nie umiałam przejść nad tym do porządku dziennego. Nigdy wcześniej i nigdy potem nie dopuściłam nikogo do siebie tak blisko. Za nic nie chciałam powtórki z rozrywki. Przecież Agata już nie choruje, w dodatku oni są we dwoje, a ja jedna. Nie analizowałam. Postanowiłam działać. Przez sześć miesięcy zdążę nauczyć się na nowo samodzielności i uniezależnię się od nich. Od Wojtka też, bo ostatnio zrobił się zbyt braterski i bliski. W ogóle uwolnię się od wszystkich i od wszystkiego. Może to dobry pomysł. Jadę i już!
Ostatniego wieczoru przed ekspedycją wybrałam się na wizytę pożegnalną z wielką paką łakoci jako łapówką.
– Nie chcę twoich ciastek – oświadczył Grześ.
– Dlaczego?
– Nie będziesz na moich urodzinach.
Powiało ciężką obrazą, aż zrobiło mi się głupio.
– Przyślę ci prezent. – Usiłowałam go udobruchać.
– To nie to samo.
– A ty mi wyślesz mailem zdjęcie tortu.
– Po co? Zdjęcia nie zjesz!
– Możemy rozmawiać przez telefon.
Tu pojawiła się szansa. Rybka złapała haczyk.
– Kiedy?
– A kiedy będziesz chciał?
Przez chwilę głęboko dumał nad odpowiedzią.
– W sobotę. Chcę w sobotę, bo wtedy nie ma przedszkola ani pracy i można długo gadać.
– Zgoda. Może być w sobotę.
– Zawsze?
– Oczywiście.
– A ile będzie tych sobót?
Policzyłam szybko.
– Jakieś dwadzieścia pięć.
– Strasznie dużo – zmartwił się.
– Pomyśl, ile rzeczy zdążysz mi opowiedzieć – przekonywałam go. – Poza tym mam do ciebie wielką prośbę.
– Jaką?