Sedno życia. Katarzyna Kielecka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 18

Sedno życia - Katarzyna Kielecka

Скачать книгу

Na dole zdobiły go spore oszklone wykusze, na których urządzono balkoniki. Budynek był jasny – biały albo kremowy. Nie dałam rady stwierdzić tego w ciemności. Mimo sporych rozmiarów sprawiał wrażenie przytulności i sielskości. Trwał w ciszy i mroku rozproszonym jedynie małą lampką nad wejściem. Między domem a zabudowaniami gospodarczymi, na wprost bramy, biegł szeroki chodnik z kostki. Kończył się dziwną konstrukcją, która zapewne pełniła funkcję pomostu, bo odrobinę dalej na wodzie kołysała się niemrawo łódka. Istne rajskie sioło dla samotnika.

      – To jeszcze Świnoujście?

      – Jasne – powiedział gospodarz lekko kpiącym głosem. – Witaj w krainie czterdziestu czterech wysp.

      Otworzył drzwi wejściowe i wpuścił mnie do środka, zapalając światło.

      Już w progu oniemiałam. Wnętrze było spełnieniem marzeń. W odróżnieniu od stalowoszarego chłodu mojego mieszkania tu dominowały ciepłe brązy i beże. Wszędzie drewno. Dużo drewna. Na podłodze, schodach, a nawet na ścianach, gdzie stanowiło uzupełnienie pastelowych kolorów farby. I mnóstwo przestrzeni. Meble były nowoczesne, a mimo to ciepłe, z charakterem, zachęcające tak bryłą, jak i wykończeniem do korzystania z nich. Pasowały do obrazu całości.

      Zachwyciła mnie także przestronna, z wielkim oknem, intensywnie żółta kuchnia. Białe szafki przy dwóch ścianach i na niewielkiej wysepce pośrodku pomieszczenia kontrastowały z mahoniowym odcieniem blatu i sporego stołu, przy którym ustawiono sześć krzeseł. Na półkach i parapecie ulokowano kilka doniczek z paprotkami. Fakt, że nieco zasuszonymi.

      Na bufecie między pojemnikami na przyprawy i mnóstwem różnych herbat rozpanoszyły się okruchy chleba. Obok zlewu tkwił stos brudnych naczyń, a otwarta zmywarka świeciła pustką. Na lodówce leżały w nieładzie cztery kartony po mleku i dwa po soku pomidorowym. Bez zakrętek, zatem niewątpliwie puste. Najwyraźniej duch pedantyzmu omijał to urocze domostwo szerokim łukiem. Mimo to rozglądałam się pełna podziwu.

      – Naprawdę mieszkasz sam w tym bajkowym pałacu? – spytałam ze zdumieniem, podczas gdy mój gospodarz kręcił się już przy garach z zamiarem dożywienia mnie.

      – Tak. Sprzątam też sam – potwierdził, a widząc w moich oczach wielki znak zapytania, dodał: – Moi rodzice prowadzili tu niewielki pensjonat i kameralną knajpkę dla gości. Tata dodatkowo miał mały statek wycieczkowy, którym zabierał turystów na rejsy po delcie. Niestety oboje cztery lata temu zginęli w wypadku.

      – Przykro mi – powiedziałam odruchowo. – Nie chciałeś kontynuować tego biznesu?

      Postawił przede mną kubek z herbatą i talerz z zupą jarzynową upichconą po męsku, gęstą i treściwą. Pachniała wspaniale.

      – Jedz – nakazał i dopiero gdy spełniłam jego polecenie, zaczął opowiadać: – Początkowo próbowałem. Jakoś radziliśmy sobie z bratem i bratową, ostatecznie jednak, kiedy trafiła im się okazja wyjazdu na stałe do Norwegii, zabrali dzieciaki i zostawili mnie z całym bałaganem. Wiedziałem, że to koniec, bo nie zamierzam rezygnować z uczelni. Lubię moją pracę. Po prostu zwinąłem interes, posprzedawałem niepotrzebne graty, statek ojca zamieniłem na mały jacht i urządziłem tu sobie nieco przerośniętą samotnię.

      – Widujesz się z bratem? – spytałam, mając na uwadze własne kulawe relacje z Wojtkiem.

      – Oczywiście. To najbliższa mi osoba. Dzięki niemu mam etat ulubionego stryjka.

      Pochłonęłam zupę, nawet tego nie zauważając. Andrzej był obcym człowiekiem, a słuchałam go z przyjemnością. Jak na moje standardy – nietypowe zjawisko. Roztaczał wokół siebie spokój i stonowaną pewność siebie, która mimo wszystko nie zalatywała zarozumialstwem. Zamiast natrętnie o wszystko wypytywać, zadowolił się moimi zasmarkanymi wyznaniami w toyocie, a potem bez wahania i swobodnie poddał się przesłuchaniu. Jednak było późno i raczej miał dość, bo kiedy zjadłam kolację, ruszył w kierunku schodów ze słowami:

      – Chodźże, waćpanno Barbaro. Pokażę ci twoją komnatę.

      Zaprowadził mnie szerokimi, wygodnymi schodami do jasnozielonego niewielkiego pomieszczenia na piętrze. Wstawił za próg walizkę, życzył dobrej nocy i poszedł precz.

      Skorzystałam z przyklejonej do pokoju łazienki. Z ulgą wzięłam prysznic i zapakowałam się do łóżka z laptopem na kolanach. System wyszukał sieć. Wygrzebałam się z pościeli i zeszłam na dół, w piżamie i boso, żeby spytać o hasło. Andrzej siedział przy stole nad swoim komputerem i zawzięcie walił w klawiaturę. Postałam chwilę za jego plecami, nie chcąc mu przeszkadzać. W końcu mnie zauważył.

      – Co tam? – rzucił nieprzytomnie.

      – Dasz mi hasło do wi-fi? – spytałam, nie siląc się na szczególnie wyrafinowane sformułowanie prośby.

      – Dam – padła równie prosta odpowiedź.

      Wziął z półeczki nad stołem papierowy bloczek i długopis, nabazgrał na pierwszej z wierzchu kartce „batalion01”, wyrwał i wetknął mi w garść.

      Chciałam podziękować i po cichu się wycofać, bo wyglądał na pochłoniętego pisaniem, ale coś mnie jeszcze podkusiło, żeby spytać:

      – Masz jakieś powiązania z wojskiem?

      – Skąd ten pomysł? – mruknął, nie odrywając oczu od tekstu na ekranie.

      – No ten batalion…

      – To taki ptak – oświadczył z westchnieniem, pocierając dwoma palcami nasadę nosa, jakby był mocno zmęczony lub zirytowany. – Z rodziny bekasowatych. Wędrowny, rzadki, ściśle chroniony, ale latem pojawia się u nas w okolicach delty.

      – Pierwsze słyszę – przyznałam, lecz nie miałam jeszcze dość kompromitacji na ten wieczór, bo natrętnie dalej wypytywałam: – Co piszesz?

      Łypnął na mnie z lekkim rozbawieniem, a ja natychmiast się spłoszyłam, uznając, że jeśli klepie tak wytrwale list do kochanki, to zaraz spalę przy nim cegłę i tak się skończy moje śledztwo.

      – Książkę.

      – Naprawdę? – Podekscytowałam się, bo nigdy nie widziałam pisarza przy pracy. – O czym?

      Odwrócił się na krześle w moją stronę i zaczął mi się dokładnie przyglądać, od rozszalałych i mokrych po prysznicu włosów, aż po zmarznięte palce bosych stóp. Pod wpływem jego wzroku zaczęłam nerwowo przestępować z nogi na nogę. Nie przywykłam do taksujących spojrzeń, szczególnie że towarzyszyła im absolutna cisza. Po zakończeniu przydługawej eksploracji wreszcie jednym tchem wyrzucił:

      – O wpływie zmian klimatycznych na półkuli północnej na zwyczaje i rytmy godowe populacji wybranych gatunków ptaków w delcie Świny.

      – Aha – skomentowałam głupawo zbita z pantałyku, bo spodziewałam się kryminału albo sensacji. – To ja już nie przeszkadzam. – Zawróciłam w miejscu i zaczęłam się wycofywać.

      – Nie

Скачать книгу