Sedno życia. Katarzyna Kielecka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 17
– Niech cię szlag, kretynie! – krzyknęłam bez sensu, bo i tak nie mógł mnie już usłyszeć.
Włożyłam kluczyk do stacyjki i powoli wykręciłam na wąskim podjeździe. Po chwili ruszyłam w kierunku promu. Z zaciętym buntem powtarzałam sobie w myślach, że chrzanię go, chrzanię. Chrzanię i wracam do domu.
Rozdział 9
Niemal natychmiast po pokonaniu Świny zdradziecka toyota zdechła. Dotoczyła się jedynie do pobocza przy jakimś skrzyżowaniu. Żaden ze mnie mechanik, więc nawet nie próbowałam z nią walczyć. Byłam potwornie zmęczona, wkurzona i głodna, wobec tego oddałam się najbardziej oczywistej czynności: zaczęłam ryczeć. Płakałam spokojnie, choć kwitło we mnie przekonanie, że jeśli się nie uspokoję i nie zadzwonię po pomoc drogową, posiedzę tak do rana, bo zapadł już zmrok. Tymczasem coś mnie trzymało w miejscu i nie pozwalało się ruszyć. Olałam rozsądek i oddałam się beztroskiej histerii.
Kiedy już zasmarkałam prawie wszystkie chusteczki, ktoś nagle poświecił mi jupiterem prosto w oczy, a potem załomotał w drzwi. Nie miałam nawet siły się przestraszyć. Bez zastanowienia opuściłam lekko szybę.
– Czego chcesz? – zapytałam, widząc na zewnątrz ciemną postać.
– Co się stało? – Usłyszałam męski głos. – Miałaś wypadek?
– Nie. Po prostu wszystko się popieprzyło.
– Czyli co? – Rozmówca nie dawał za wygraną.
– Czyli wszystko. Naprawdę chcesz tego słuchać?
– Jeśli mnie wpuścisz do środka, to nie ma sprawy. Mam czas. Mogę słuchać.
To nie było rozsądne. Nawet nie widziałam jego twarzy. W ciemności świeciły tylko oczy, a z samych oczu przecież nic nie wynika.
Chyba zrozumiał mój niepokój, bo nagle wsunął coś przez szparę w uchylonym oknie.
– Dowód osobisty i legitymacja służbowa – oznajmił.
Pełna wątpliwości wzięłam od niego dokumenty, wciąż jeszcze pociągając nosem. Następnie, nie zważając na to, że sterczy mi nad głową tuż za oknem, przystąpiłam do lektury. Dowiedziałam się, że nazywa się Andrzej Bliński, że jest trzy lata starszy ode mnie, ponadto jest autochtonem. Wynikało to zarówno z adresu zameldowania, jak i miejsca urodzenia. Poza tym legitymacja służbowa poinformowała mnie, że jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu Szczecińskiego. Nieźle.
– Nie masz jakiegoś zaświadczenia z policji albo chociaż z plebanii, że nie jesteś mordercą, bandytą czy innym popaprańcem?
Zaśmiał się. Ciepło i szczerze. Podobał mi się ten śmiech. Mówił o nim więcej niż te plastikowe szpargały w mojej dłoni.
– Niestety mam jeszcze tylko prawo jazdy i rachunek za telefon. Niezapłacony. I termos.
– Z kawą?
– Przykro mi. Z zieloną herbatą.
– Na zieloną herbatę mnie nie skusisz – poinformowałam go niefrasobliwie i straceńczym ruchem odblokowałam drzwi od strony pasażera.
– Mam też chusteczki do nosa – dodał, wsiadając, i podsunął mi paczkę, z czego ochoczo skorzystałam, przy okazji mu się przyglądając.
Był dość wysoki, jednak na oko nieco niższy od Wojtka. Pewnie gdybyśmy stanęli obok siebie, sięgałabym mu do nosa. Nie był też tak mocno zbudowany jak mój brat. Raczej smukły, chociaż widać, że nie cherlak. Umiarkowanie krótkie, gęste włosy, chyba ciemny blond. Nie byłam tego pewna. Twarz miał pokrytą krótkim zarostem, szczęśliwie nie na drwala. Prosty, dość duży nos, szczupła twarz i niesamowicie przenikliwe oczy z głębokim, magnetyzującym spojrzeniem.
Wcale tego nie planowałam, a jednak nabuzowana nadmiarem atrakcji, kiedy tylko zaczęłam puszczać farbę, popłynęłam i wychlapałam mu wszystko. No, może nie od Adama i Ewy, tylko trochę później. Wiedział już, że przyjechałam tu z Łodzi w ramach akcji humanitarnego ratowania lokalnych bankowców przed bezrobociem, że nie zachwycili mnie ani oni, ani proponowany lokal oraz że mam najgłupszego brata pod słońcem, a do tego wredny samochód oraz że padam z głodu i na pysk. Jednocześnie. Wysłuchał tego bardzo cierpliwie, cały czas mnie obserwując. Zamyślił się na chwilę i spokojnie zaraportował:
– Zabieram cię do mnie. Moim autem. To blisko, mniej niż trzy kilometry. Dom jest duży i okropnie pusty. Wyświadczysz mi przysługę, jeśli zajmiesz chociaż jeden pokój. Nie będę miał poczucia, że mi się przestrzeń marnuje.
– Mam z tobą jechać?
– A wolisz tu siedzieć? Oczywiście możesz zadzwonić po holowanie, tylko to nie rozwiąże sprawy noclegu. Zresztą sama wiesz, że do Łodzi wrócić nie możesz.
– A to dlaczego? – spytałam, zerkając na niego spode łba.
– Bo nie chcesz rozczarować brata. Poza tym głupio byłoby zostawić tych ludzi na lodzie. W gruncie rzeczy są całkiem sympatyczni. Wiem, bo mam u was konto.
– Chyba że tak… – Zaczynałam się łamać. – A co z gratem?
– Jutro po niego przyjadę i załatwię przywrócenie go do żywych.
– Dokumentów ci nie oddam!
– A trzymaj je sobie! – Zaśmiał się. – Ważne, że mnie nie ograbiłaś z prawa jazdy. Przy okazji od razu oświadczam, że nie mam zwyczaju zaciągać nikogo na siłę do łóżka. Wysiadaj… A właśnie, jak ty masz w ogóle na imię?
Trochę zbił mnie z tropu tak otwartym postawieniem sprawy. Chociaż w sumie mi pasowało. Tak będzie zdecydowanie łatwiej.
Nie wiem, co mnie podkusiło. Przez chwilę się wahałam i doszłam do wniosku, że ta cholerna Edyta nie przejdzie mi przez gardło. Podziękowałam w duchu ciotce za obdarowanie mnie alternatywą i na pewniaka wypaliłam:
– Baśka.
– Serio? A ja Andrzej. Jakby co, przyjaciele mówią na mnie Jędrek.
– Nie jesteśmy przyjaciółmi – skomentowałam jak skończona idiotka.
– Jak chcesz. Tak czy siak razem stanowimy niezły kawał Trylogii. Tylko nam Bohuna dołożyć i siedemnasty wiek stoi przed nami otworem.
Roześmiałam się. Bohunem mnie przekonał. Porozumienie na bazie ukraińskich Dzikich Pól skutecznie do mnie przemawiało. Wysiadłam niezgrabnie z toyoty, zabierając tylko torebkę. Otworzyłam bagażnik i pokazałam największą walizkę. Po chwili pozwoliłam się poprowadzić w ciemności do jakiejś terenówki stojącej nieopodal.
– Ahoj, przygodo – wymamrotałam do siebie,