Sedno życia. Katarzyna Kielecka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 22
– Tchórz.
Wosk, nie licząc się zupełnie z moim zdaniem, kapał nieustannie. Powoli i w przyczajeniu. Nie umiałam go skutecznie zatrzymać.
Od tej pory wypływałam z Andrzejem na deltę w każdy weekend, kiedy tylko chciał mnie zabrać na pokład. Pakowałam książki i kremy z filtrem, bo lato zaborczo ogarnęło całe Wybrzeże. Czytałam albo chłonęłam widoki za burtą. Starałam się nie przeszkadzać, bo przecież dla mojego gospodarza to była przede wszystkim praca. Wypatrywał swoich ulubieńców, robił im zdjęcia i sporządzał notatki odręcznie oraz na laptopie, a kiedy tylko odrywał się od ornitologii, chętnie rozmawiałam z nim na wszystkie możliwe tematy od fauny i średniowiecza, przez Sienkiewicza, aż do przyziemnych zagadnień jak polityka czy menu na kolację. Wykłócałam się głupio i zażarcie o to, czy piękniejsze są Tatry czy Karkonosze, przy czym moja głupota polegała na tym, że on znał jedne i drugie, a ja poza okolicami Zakopanego widziałam w życiu niewiele. Andrzej chętnie opowiadał o swoim dzieciństwie. Ja w tym zakresie uparcie milczałam. Niby nie było najgorzej, jednak to nie jest mój ulubiony temat. Wolałam słuchać, jak tłukł się z bratem i raz za razem zarabiał kolejne szlabany w domu i w szkole. Rzadko mówił o dorosłym życiu, jakby ograniczało się do uczelni i pływania po delcie. Nie wnikałam. Brałam, co dawał, i nie prosiłam o więcej.
Te wędrówki pośród kanałów, wysepek, szuwarów, kęp i błota po mieszanej cudem natury słodko-słonej wodzie były dla mnie jak bajka. Oddzielały mnie grubą kreską od przeszłości, jakbym niespodziewanie weszła do bezpiecznego i dobrego świata czarów. Takiego, w którym chce się zostać na zawsze.
Rozdział 11
O siódmych urodzinach Grześ przypominał mi niemal w każdej naszej rozmowie. Opowiadał o planach, nadziejach na ten dzień i ciągle sprawdzał, czy aby na pewno pamiętam. Poza tym wciąż podkreślał, jak poważną oznaczają dorosłość. Kiedy zbliżała się połowa czerwca, uznałam, że nadszedł czas i sama ruszyłam temat:
– Grzesiu, a co chciałbyś dostać ode mnie na urodziny? – zapytałam, kiedy zdał mi dokładną relację z całego tygodnia.
– Nic. Chcę, żebyś przyjechała – powiedział bez zastanowienia.
– Przykro mi, ale to niemożliwe.
– Nie to nie. Już cię nie lubię! – krzyknął i przerwał połączenie.
Po kilku minutach telefon znów zadzwonił.
– Cześć, to ja.
– Cześć, a to ja.
– Wiem, przecież dzwonię do ciebie.
– Już się nie gniewasz?
– Wcale się nie gniewałem. To Pan Pies wyrwał mi telefon.
– Aha – zgodziłam się i nie drążyłam sprawy. – To co chcesz na urodziny?
– Muszelkę.
– Muszelkę? Jaką?
– Którą specjalnie dla mnie znajdziesz na plaży.
– Co zrobisz z tą muszelką?
– Wsadzę do kieszeni i pójdę na spacer.
– A dlaczego? – zdziwiłam się.
– Bo to będzie tak, jakbym poszedł z tobą.
Siedziałam przez długą chwilę oszołomiona, z komórką w dłoni, chociaż dawno skończyliśmy rozmawiać. W gardle podejrzanie mnie piekło. Przez chwilę przeleciał mi przez głowę szalony pomysł, żeby wsiąść w toyotę, pognać do Łodzi, spędzić z nim i z Agatą urodzinowe popołudnie i wrócić następnego dnia. Rozsądek podpowiadał, że to głupota. Po co robić ponad tysiąc kilometrów w dzikim upale, skoro możemy pogadać przez telefon? Prezent, nawet razem z muszelką, mogę mu wysłać pocztą.
Zadumana zeszłam do kuchni, gdzie Andrzej już się energicznie krzątał.
– Chcesz kawę? – rzucił i nie czekając na odpowiedź, postawił przede mną kubek.
– Słucham?
– Pytałem, czy chcesz… Zresztą nieważne. Jakieś kłopoty? – zapytał i usiadł obok z zieloną herbatą.
– Co? Nie. Tylko muszę znaleźć muszelkę. Najpiękniejszą. A potem ją wysłać w prezencie.
– Nie ma problemu – powiedział, nie dziwiąc się niczemu. – Pojedziemy tam, gdzie są najpiękniejsze muszelki i najcudowniejszy widok na Bałtyk.
Tego właśnie dnia pokazał mi wzgórze Gosań, najwyższy i najbardziej malowniczy klif polskiego wybrzeża, z którego rozciąga się imponująca panorama na morze. I tego dnia po raz pierwszy spróbował mnie pocałować.
Plątaliśmy się po skraju wody, którą wcześniej podziwialiśmy z góry. Szukaliśmy muszelek, taplając się po kostki w mokrym piasku. Wędrowaliśmy chyba już dosyć długo, nie licząc się z czasem, jakby nie miał żadnego znaczenia. W pewnym momencie plaża zrobiła się bardzo kamienista i wąska, a my myszkowaliśmy z nosem przy ziemi w poszukiwaniu skarbów. Było ciepło, słonecznie i bezchmurnie, choć nie upalnie. Po lewej stronie ciągnęła się żółtozielona ściana klifu, po prawej hałasowało morze, rzucając raz po raz falą o falę. W zasięgu wzroku nie mieliśmy nikogo. Taki brzeg to średnia atrakcja dla parawanowców. Dla nas jednak był idealny. Nazbieraliśmy już pełne kieszenie różnych cudeniek, spośród których spokojnie mogłam wybrać niezłą kolekcję dla Grzesia.
Zbliżał się wieczór. Na niebo od zachodu powoli wpełzały niemal płynne, ogniste barwy, rozlewając się leniwie po nieskalanym dotąd błękicie.
– O czym tak dumasz? – zagaił Andrzej, stając tuż obok mnie.
– Chyba nie ma na świecie nic bardziej banalnego, a jednocześnie piękniejszego niż zachód słońca nad morzem w ciepły letni dzień – wypaliłam.
– O nie, moja droga. Jestem w stanie jeszcze sporo do tego banału dołożyć.
– A co takiego? – spytałam autentycznie zaciekawiona.
– Chociażby to, że w tym zachodzie jest ci wyjątkowo do twarzy – powiedział i przytrzymał mnie za dłoń, bo już zaczynałam wrzucać wsteczny bieg. – I to, że za chwilę cię pocałuję.
Po krótkim ułamku zaskoczenia, który zdążył wytrącić mnie z równowagi, wyrwałam rękę i zwiałam. Jak ostatni dzikus. Jak idiotka. Jak Edyta! Edyta, a nie Baśka, którą przecież tak bardzo chciałam być. Przeleciałam niezły kawałek, jakby goniło mnie stado dzików, jednak zmęczywszy się, uświadomiłam sobie, że to bez sensu. Przecież gnał za mną i miał znacznie lepszą kondycję ode mnie – miejskiego szczura z blokowiska. Zmieniłam więc ciężko zdyszany pęd na szybki chód i próbowałam wyrównać