Sedno życia. Katarzyna Kielecka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 23

Sedno życia - Katarzyna Kielecka

Скачать книгу

żeby nie odebrał mi mnie samej. I nie bać się, że gdy wosk się stopi, nie zostanie zupełnie nic. Tymczasem coś we mnie niemal krzyczało. Nie chciałam się temu poddawać. Powtarzałam sobie, że to nic. To były tylko jego usta. Przez krótką chwilę. Nic takiego, żadne szaleństwo. To nie powód, żeby nagle czuć wszystko aż tak wyraźnie i mocno. Nie pomagało… Spacerowaliśmy długo, aż ze świata zaczęły znikać ostatnie ślady zachodu. I banału. Poza hukiem morza słyszeliśmy tylko ciszę. Miałam wrażenie, jakby pod mostkiem ugrzązł mi ciężki kamień.

      Cały zestaw muszelek wysłałam w jednej paczce z górą słodyczy i z prezentem. Poczta nie nawaliła, bo w odpowiedzi przyszedł mail z podziękowaniami i zdjęciem tortu, który upiekła Agata.

      Był nieprzyzwoicie wczesny poranek na początku lipca. Ponieważ okno mojego pokoju wychodziło na północ, wprost na wodę, panował półmrok. Dzwonek telefonu brutalnie wyrwał mnie z głębokiego, beztroskiego snu.

      – Cześć, to ja.

      – Cześć, a to ja – odpowiedziałam.

      – Wiem, przecież dzwonię do ciebie.

      – Dlaczego już nie śpisz? Jak ci mijają wakacje? – spytałam po fali zwyczajowych powitań.

      – Wyjeżdżamy nad jezioro! – wykrzyknął Grześ.

      – Naprawdę? – spytałam zdziwiona i od razu bardziej przytomna usiadłam na łóżku.

      – Tak. Odwiedził nas wujek Wojtek. Ten, który miał cię sprać. Wszystko nam opowiedział. Możemy tam być całe dwa tygodnie, a to strrrasznie długo.

      Zbaraniałam. Nie dałam jednak tego po sobie poznać i twardo ciągnęłam rozmowę:

      – To wspaniale! Pewnie bardzo się cieszysz.

      – Jasne. Pan Pies też. Tylko wiesz co? Nie będziesz bardzo się martwiła, jeśli przestanę na trochę dzwonić?

      – Dlaczego miałbyś nie zadzwonić?

      – Wiesz, jak jest – powiedział mały mądrala. – Na wyjeździe mogę nie mieć do tego głowy.

      – Skąd taki pomysł, Grzesiu?

      – Przecież ty jesteś na wyjeździe i nigdy nie dzwonisz. Zawsze ja. Mama mówi, że nie masz do tego głowy. – Nie powiedział tego z pretensją, żalem ani z żadną znaną mi odmianą focha. Nie pouczał mnie i nie przesadzał. Po prostu taka była prawda.

      Kiedy skończyliśmy rozmowę, szarpana wyrzutami sumienia uznałam, że raczej już nie pośpię. Ubrałam się, zbiegłam na dół i z kubkiem kawy w ręku wyszłam za dom nad rzekę. Usiadłam na pomoście z nogami dyndającymi nad wodą i zagapiłam się w dal. W głowie walczyły mi na raz dwa tematy. Po pierwsze: Wojtek. Skąd mu przyszło do głowy, żeby dać Agacie klucze od działki w Wiartlu? I dlaczego u diabła ja na to nie wpadłam? Przecież wiedziałam, że nie stać jej na kosztowne wakacje. Ten mały, drewniany mazurski domek należał do naszego ojca. W ostatnich latach jeździł tam rzadko, bo wolał egzotyczne luksusy. Zwykle korzystał z działki właśnie mój brat, urządzając z którymś kumplem kilkudniowe wypady na ryby. Bywało, że jesienią, zjawiałam się tam w celach typowo grzybiarskich. Oczywiście w towarzystwie solidnego wiaderka, kozika i kaloszy. Dla Agaty i Grzesia to idealne miejsce na wypoczynek. W zasadzie na wsi, z dala od tłumu i hałaśliwej, agresywnej komercji, za to w pełnym przepychu przyrody, w otoczeniu potężnego lasu i niezwykle urokliwych jezior oplatających miejscowość z dwóch stron.

      Po krótkiej analizie wyparłam sprawę Wiartla. W końcu to nie powód do zmartwień. Powinnam się cieszyć, że tam pojadą. A dlaczego Wojtek to zrobił? Ot, może w akcie spontanicznej i nieujarzmionej chęci popełnienia dobrego uczynku? W końcu przez większość roku domek stał pusty i było to zwyczajne marnotrawstwo. Mój brat nic podstępnego ani niestosownego nie mógł mieć w planach, bo ani nie leżało to w jego naturze, ani nie miał czasu na takie głupoty.

      Należy zająć się inną sprawą. Zatem po drugie: Grześ miał rację. Nie zadzwoniłam do niego ani razu. I przecież nie dlatego, że nie chciałam z nim rozmawiać. Zwyczajnie nie przyszło mi to na myśl. Jego telefony sprawiały mi ogromną frajdę. Zaczynałam łapać się na tym, że czekam na nie niecierpliwie, wypatrując kolejnej soboty. Nie wiedziałam, czy to, czego mogłam dzięki niemu doświadczać, jest typowe dla wszystkich dzieci, czy tylko dla tego chłopca. Posiadał genialną umiejętność mówienia o sprawach trudnych i przykrych w sposób prosty i jasny, jakby były zwyczajne, jakby stanowiły nieodłączną część życia, jakby uznawał, że wobec braku możliwości walki trzeba się z nimi po prostu pogodzić. Czy to nie dlatego miałam wrażenie, że jest pierwszą osobą na świecie, która akceptuje mnie w całości, ze wszystkimi dziwactwami i ułomnościami? Czułam się potwornie zdeprymowana, bo wyglądało na to, że chociaż jestem od niego o ponad dwadzieścia lat starsza, Grześ jest ode mnie dojrzalszy.

      Trwałam bez ruchu, ponuro i głęboko zamyślona, lekko pociągając nosem i gapiąc się na drugi brzeg, na którym dwie siwe czaple kłóciły się o coś zawzięcie. Obserwowanie ich nieposkromionej ekspresji i zacietrzewienia działało na mnie kojąco. Tak samo zdrowo gwizdnięte wariatki jak ja. Powoli dochodziłam do wniosku, że to nie introwertyzm oddziela mnie od świata, a czysty, zdrowy egoizm. Może strach przed innymi to tylko wygoda i nadmierna koncentracja na sobie, a pozbawione uczuć dzieciństwo stanowi przykrywkę? Postawiłam niezbyt przyjemne konkluzje. Zatopiona w odrętwieniu nie zauważyłam, kiedy podszedł do mnie Andrzej. Lekko drgnęłam, gdy usiadł tuż obok, spuszczając bose stopy do wody.

      – Znowu potrzebujesz chusteczek – stwierdził, wyciągając paczkę z kieszeni.

      – Na to wygląda – przyznałam i skwapliwie przystąpiłam do ich rozbrajania.

      – Chcesz mi o tym opowiedzieć?

      – Chyba nie – wymamrotałam, bo wciąż nie byłam gotowa na mówienie mu o Agacie, Grzesiu, a tym bardziej o swoich dziwactwach.

      – Wiesz, że jeśli zmienisz zdanie, to tu jestem?

      – Wiem – wydusiłam z siebie cicho i rozbeczałam się na dobre.

      Andrzej najpierw mnie objął, a potem zdecydowanie przytulił. To nie było fair. Tą swoją ciepłą obecnością pogłębił moje poczucie winy. Siedzieliśmy tak dosyć długo. Zdążyłam mu usmarkać rękaw. W końcu jednak zakończyłam przedstawienie, bo jak powszechnie wiadomo – niezasilana fontanna w końcu musi wyschnąć.

      – Jestem idiotką – stwierdziłam odkrywczo. – Emocjonalnym imbecylem. Nikogo nie szanuję i niszczę wszystko, co spotykam na swojej pokręconej ścieżce. – Wywinęłam mu się z ramion i spojrzałam wymownie na mokre plamy na jego koszuli. – Widzisz? Ciebie też to czeka. Uciekaj, póki możesz.

      – Za późno – mruknął i pogłaskał mnie wnętrzem dłoni po policzku i włosach. – Nie jesteś idiotką. Po prostu boisz się odrzucenia. Tak bywa, jeśli ktoś jest zbyt długo sam. Płoszysz się jak wilga albo sójka, zamiast atakować świat z dziką pewnością siebie niczym rasowy rudzik. Prawdziwy rudzik może i jest skryty, ale za to odważny i przebojowy.

      Popatrzyłam

Скачать книгу