Sedno życia. Katarzyna Kielecka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 10

Sedno życia - Katarzyna Kielecka

Скачать книгу

Odcierpiałam swoje w przedsionku spokojniej niż poprzedniego dnia, bo byłam już na to nastawiona.

      – Kupisz mi coś? – Usłyszałam.

      Ha! Nie uda mu się mnie zaskoczyć! Zaciągnęłam chłopca do cukierni.

      – Nie chcę ciastka – zameldował po kilku minutach kontemplacji wypieków.

      – A na co masz ochotę?

      – Na kabanoska.

      Cholera. Przeleciałam po osiedlu w poszukiwaniu sklepu i bohatersko dorwałam tego piekielnego kabanoska. Dziecko zjadło pół, a poobgryzaną resztę wepchnęło mi w rękę.

      – Zostawiłem trochę dla ciebie – oznajmiło z dumą.

      Podziękowałam, wyrzuciłam pod śmietnikiem dla zbłąkanego psa lub kota i poszliśmy do parku. Słońce skrzyło się na cienkiej warstwie śniegu. Złapał lekki mróz. Było przepięknie z zabielonymi konarami i gładkimi połaciami białego puchu na trawnikach. Te właśnie upatrzył sobie mój podopieczny, aby szerzyć na nich dzieło destrukcji.

      – Patrz, robię tory! Jestem pociąg! Ciuch, ciuuuch!

      I tak pociuchując, zaczął szurać po ośnieżonym trawniku. W mgnieniu oka wyżłobił w nieskazitelnej bieli ślady aż po burą zieleń zmarzniętej trawy. Patrzyłam zdegustowana. Mały wandal. Snułam się wolno alejką wzdłuż szyn kolejowych rytych dziecięcymi butami. Po chwili usłyszałam wołanie:

      – Ej, Edyta! Chodź! Będziesz wagonik!

      Co ja będę? Wagonik? Nie ma mowy! Absolutnie nie jest to możliwe!

      Jednak dziecko nie ustępowało. Darło się i darło, aż w końcu nie wytrzymałam. Lataliśmy w kółko jak szaleńcy, warcząc i ciuchając. Zryliśmy śnieg niczym stado zwariowanych kretów. Ono śmiało się do rozpuku, ja starałam się jakoś przetrwać, patrząc co chwilę na zegarek i licząc mijające minuty. W głowie powtarzałam na pociechę, że dzięki moim cierpieniom Agata odpoczywa. W końcu dziecko się zmęczyło i zarządziło czas na huśtawkę.

      Poszliśmy na plac zabaw. Oczyściłam siedzisko z bieli i wilgoci, żeby chłopiec nie odmroził sobie tyłka, i nastawiłam się na rytmiczne, nudnawe bujanie. W końcu znałam to z dzieciństwa. Tymczasem on miał inny plan. Postanowił urozmaicić mi czas atrakcyjną pogawędką.

      – A gdzie ty masz swojego synka?

      – Nie mam.

      – Niemożliwe. Każda duża pani ma synka. No chyba że córeczkę. Masz córeczkę?

      – Nie mam.

      – Dlaczego?

      – Bo nie mam męża.

      – Mama też nie ma męża. A ma synka.

      No i lipa. Robiło się coraz trudniej. Pokontemplowałam sielską, zimową dal, zebrałam się w sobie i wróciłam do rozmowy:

      – Bo twoja mama jest wyjątkowa.

      – No tak. A chłopaka masz?

      – Chłopaka?

      – No takiego pana, co cię kocha i przytula.

      – Nie. Twoja mama też przecież nie ma chłopaka.

      – Moja mama ma.

      Zdziwiłam się.

      – Kogo?

      – Mnie. Kiedy urosnę, to się z nią ożenię.

      Uśmiechnęłam się krzywo, opierając plecy o metalowy słupek.

      – Chyba ci się to nie uda. Synkowie nie żenią się z mamami.

      – Kłamiesz! – powiedział rozsierdzony, zerkając na mnie bykiem. – Nie będę się z tobą bawił! Nie lubisz mnie! – Zeskoczył z huśtawki i ruszył samotnie ścieżką w stronę wejścia do parku.

      Przez chwilę obserwowałam go spokojnie, stojąc dalej jak słup przy huśtawce. W sumie gdybym miała być tak absolutnie szczera, pasowało mi, że się oddala. Kiedy jednak minął zakręt i zniknął za drzewami, z miejsca szarpnął mną niepokój. Zginie gdzieś i za cholerę go nie znajdę! Nie mogę ryzykować. Pobiegłam za nim, wrzeszcząc:

      – Grzesiu! Grzesiu! Zaczekaj!

      Zatrzymał się w końcu i spojrzał na mnie kpiąco:

      – O, wiesz, jak mam na imię.

      – Oczywiście, że wiem. I lubię cię.

      – Nie lubisz.

      – Lubię. Ja tylko po prostu nie znam się na dzieciach – zwierzyłam się w akcie desperacji, bo zrobiło mi się głupio.

      Przez chwilę wyraźnie analizował moje słowa.

      – Rozumiem – powiedział wreszcie. – Nie znasz się, więc cię wszystkiego nauczę. – Złapał mnie za rękę i poszliśmy do samochodu.

      Przez weekend wracałam do równowagi, wychodząc z założenia, że skoro nie ma przedszkola, to nie będę Agacie potrzebna. Zakupy zrobiłam co najmniej na tydzień, nalepiłam im na zapas pierogów ze szpinakiem i uznałam, że jakkolwiek Agata będzie się czuła, jakoś ogarnie własne dziecko. Najwyżej nie pójdzie na spacer i któryś parkowy trawnik dłużej zachowa biel. Strata niewielka. Skupiłam się na własnych sprawach, czyli na kawie i książkach. Spragniona samotności, nawet na moment nie wychyliłam nosa z domu, chrzaniąc piękno zimowej pogody.

      W poniedziałek dzielnie odwaliłam poranne pikanie w przedszkolu i poleciałam na plotki.

      – Cały weekend mówił o tobie – narzekała Agata. – Myślałam, że oszaleję.

      – Mocno się skarżył? – spytałam nieco roztargniona.

      Walczyłam ze starym ekspresem, który przyniosłam do mieszkania przyjaciółki, nie mogąc znieść rozpuszczalnej lury. Stał u mnie nieużywany, od kiedy szarpnęłam się na luksus nowoczesnej, sterowanej elektronicznie maszyny do produkcji szczęścia.

      – Nawet nie. Chyba traktuje cię jak wyzwanie.

      – Cholernik zakamieniały – wysapałam.

      – Grześ? – zdziwiła się Agata.

      – Jaki Grześ?

      – Czyś ty zgłupiała już z braku kofeiny? Mój syn! Widziałaś go. Nawet dziś rano.

      Oderwałam się od próby poruszenia wrednej nakrętki od pojemnika na wodę i popatrzyłam nieprzytomnie.

      – Powtórz, bo nie daję rady. Chyba mózg mi nie nadąża za uszami.

      Agata

Скачать книгу