Sedno życia. Katarzyna Kielecka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 5

Sedno życia - Katarzyna Kielecka

Скачать книгу

żebym oszalała do reszty?

      – Bez przesady. Nie histeryzuj. Dostaniesz na to czas i miejsce już w przyszłym tygodniu. Nie zamierzam okradać cię z twoich cennych prywatnych godzin. Dość siedzenia na dupie za wygodną barykadą w placówce. Bierzesz się do roboty! I pamiętaj, że liczę na ciebie, bo to mój pomysł. Odpowiadam głową za jego wdrożenie – zakończył korporacyjny bełkot, odwrócił się do mnie plecami, ruszając czarną wieżą, i ogłosił, że ma króla w szachu.

      To by było na tyle, jeśli chodzi o wygodną, rutynową i doskonale nudną pracę, do której od lat przywykłam. Idealnie do mnie pasowała. Choć pozornie miałam kontakt z ludźmi, moje zajęcie dawało możliwość izolowania się od wszelkich głębszych relacji. Dla setek klientów siadających każdego dnia na krzesełku po drugiej stronie mojego biurka byłam tylko maszyną – bezimiennym klockiem wchodzącym w skład pojęcia „bank”. Dla mnie stanowili jednolitą, szarą masę, która przewijała się bez śladu, pozostawiając po sobie wędrujący mozolnie w górę wykres mojego wyniku sprzedażowego za dany kwartał. Pod tym względem pasowaliśmy do siebie. Ja miałam ich w nosie, a oni zlewali mnie. Jedyne, co na chwilę nas łączyło, to wniosek kredytowy albo umowa o prowadzenie rachunku.

      A ten mi tu wywraca system do góry nogami i chce, żebym mu prowadziła jakieś durne, wielogodzinne szkolenia, na których wszyscy będą się na mnie gapić i zadawać idiotyczne pytania. Już pomijam, że potraktują mnie jak wroga za samą próbę zmuszenia ich do czegoś innego niż to, do czego przywykli. W korporacji nikt nie lubi zmian.

      – Jak ja nienawidzę tej roboty! – zrzędziłam w drodze do domu, lecz słyszała mnie tylko toyota. – Cholera, nie znoszę jej prawie tak, jak pracy w szkole. Powinnam zostać pasterzem owiec na jakiejś trudno dostępnej hali, a najlepiej kozicą górską. Kozicą samotnicą.

      Oczywiście przygotowałam te idiotyczne skrypty. Moja asertywność była odwrotnie proporcjonalna do zdolności sprzedażowych. Popsioczyłam pod nosem, po czym przesiedziałam tydzień przy biurku w centrali na niedostępnym dla klientów tak zwanym open space. Uznałam, że to nawet wygodne, bo dało mi możliwość korzystania z lepszego ekspresu do kawy przeznaczonego dla wyższych rangą pracowników. Dopóki nikt do mnie nie przyłaził na bezsensowne pogaduszki, dopóty pracowałam we względnym spokoju.

      Skrypty zaakceptowano i przydzielono mi z wydziału szkoleń opiekuna dla ociężałych umysłowo i początkujących coachów. Pod jego czujnym okiem w kolejnych dniach mozolnie tworzyłam plany i konspekty instruktażu. Urobiłam się jak zwariowana mrówka, bo na nic się tu zdała znajomość oferty dla klientów detalicznych. Należało odwalić pracę koncepcyjną i myśleć. A myślenie boli.

      Pierwsze szkolenie przeżywałam potwornie. Bałam się, że ludzie mnie wyśmieją, zhejtują i totalnie oleją. Wypiłam hektolitry kawy i pewnie dlatego było mi ciągle niedobrze. W sali naprzeciwko mnie siedziały cztery osoby, z którymi widywałam się codziennie, lecz niemal nigdy nie zamieniałam choćby zdawkowych zdań o pogodzie. Zawsze pozowałam na milczącego buca. Tymczasem teraz musiałam nawiązać nić porozumienia na bazie znienawidzonych przez wszystkich limitów sprzedażowych. Z ich strony zaczęło się spodziewanym i standardowym: „Przecież to tylko wciskanie ludziom kitu, w dodatku natrętne. Nic rewolucyjnego nie wymyślisz” oraz „O Jezu, znowu to samo!”.

      Poczułam, że zdecydowanie i żywiołowo nienawidzę własnego brata.

      Zdusiłam w sobie stres oraz barwne przekleństwa i zaczęłam ze współpracownikami zwyczajnie rozmawiać o tym, czego nie lubimy w tej robocie. Wylaliśmy na Wojtka solidne wiadro treściwych pomyj, a po godzinie już tylko ja się produkowałam. Oni słuchali. Z każdym kolejnym kwadransem wydawali się coraz bardziej zainteresowani i zadowoleni.

      – Cholera, tak na to nie patrzyłem – mruknął na koniec jeden z nich, nawet sympatyczny z facjaty blondyn, a reszta mu skwapliwie przytaknęła.

      Czułam, że mogę nieśmiało otrąbić pierwszy sukces.

      Jakiś czas później, gdy przypadkiem przechodziłam obok pomieszczenia socjalnego, ten sam koleś, popijając kawę, plotkował z pozostałymi kursantami. Do moich uszu dotarło zaskakujące stwierdzenie:

      – Wiedzieliście, że to taka kontaktowa dziewczyna? Błyskotliwa i z poczuciem humoru. W dodatku jest na czym oko zawiesić. Ciekawe, dlaczego zwykle chodzi taka nadęta.

      Pomyślałam, że chyba ciężko zaszkodziła mu kofeina. Mimo to jego słowa wryły mi się w pamięć. Od tej chwili starałam się być bardziej wyluzowana. Chociaż wciąż nie tryskałam zachwytem, nadzwyczaj szybko przyzwyczaiłam się do nowej formy wykorzystywania mnie w pracy. Coraz bardziej doceniałam zmiany, jakie Wojtek mi zafundował, bo miałam więcej swobody i czasu. Prowadziłam spotkania warsztatowe w małych grupach, a potem asystowałam przeszkolonym podczas ich pracy, żeby sprawdzić, czy skutecznie stosują się do omówionych procedur obsługi klienta. Na koniec zbierałam wyniki i wpisywałam wnioski w niekończącą się górę formularzy oraz plików. Mogłam przyjść później, wyjść wcześniej, a czasem nawet popracować nad dokumentami w domu. Kiedy każdy pracownik placówki zaliczył już przyjemność wysłuchania moich bredni, Wojtek znów wezwał mnie na rozmowę, tym razem w firmowej przestrzeni biurowej.

      – Zrobiłam, co mi zleciłeś. Czy już mogę wrócić do normalnej roboty? – spytałam wprost, oglądając z dyrektorskiego okna na szczycie biurowca panoramę miasta w trakcie rewitalizacji.

      – Nie ma mowy! – wypalił. – Jesteś świetna! Wyniki, może i ślamazarnie, ale idą w górę. Wdrożysz swoje procedury we wszystkich łódzkich placówkach. Jeśli się postarasz, zaczniesz jeździć dalej.

      – O niczym innym nie marzę. Mamy jakąś placówkę na niedostępnych zboczach Zawratu? Albo chociaż gdzieś na Sokolicy? – szydziłam. – Jeśli tak, jadę od razu.

      – Cieszę się, że tryskasz humorem. Będę pamiętał, że marzą ci się takie wojaże. Najpierw jednak podpiszesz nową umowę o pracę, bo zmieniasz stanowisko. Zgłoś się jutro do kadr. Przy okazji dadzą ci skierowanie na badania okresowe, bo masz podobno jakieś braki w tym temacie. Migałaś się czy coś.

      – Bujaj się. Mam nadzieję, że dałeś mi podwyżkę. Jeśli nawet nie za te twoje szkolenia, to jako rekompensatę za badania, na które chcesz mnie wysłać.

      – Na to nie licz – orzekł, puszczając do mnie oko. Wstał i otworzył drzwi swojego gabinetu, sugerując, że audiencja skończona.

      Zgodnie z rozkazem nazajutrz udałam się do kadr. Ochoczo podpisałam umowę, bo jednak uwzględniała podwyżkę. Odebrałam skierowanie na cholerne badania i niemrawo poczłapałam przez jesienne błoto w kierunku kliniki.

      Byłam wściekła jak diabli. Nie znoszę konowałów. Nienawidzę badań, wkłuć, mierzenia ciśnienia, a nawet osłuchiwania. Na widok krwi robi mi się niedobrze. Krępuje mnie wszelkie obnażanie się, nawet to w warunkach medycznych. Jedyni lekarze, jakich toleruję, to dentyści. Bo o zęby trzeba dbać. Resztę z zasady chrzanię.

      W rejestracji dostałam plik papierków: do okulisty, do laryngologa, do lekarza medycyny pracy i do laboratorium. Przy okazji sympatyczna rejestratorka postawiła mnie pod ścianą, stanowczo sugerując wątpliwą przyjemność wizyty u ginekologa. Komputer wypluł jej informację, że nie badałam się od lat. Niech będzie. Dowaliłam do tego przegląd

Скачать книгу