Sedno życia. Katarzyna Kielecka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 8

Sedno życia - Katarzyna Kielecka

Скачать книгу

patrząc w przestrzeń.

      – Już tylko trzy – poprawiłam.

      Chwilę siedziałyśmy w ciszy. Dopiła wodę, zgniotła kubek i wrzuciła go do kosza na śmieci. Automatycznie zgarnęła torebkę, kurtkę, telefon, jakieś recepty i chusteczki.

      – Agata, posiedź jeszcze – naciskałam, bo fatalnie znosiła pierwsze godziny po chemii. Zwykle raz po raz wstrząsały nią torsje.

      Sama tego dnia zaliczyłam już ostatnie światełka. Gdyby nie papierologia, wszystko trwałoby krócej. Byłam pełna sił i nadziei. Na kilka miesięcy spokój. Potem zrobią mi powtórkę z badań i albo stwierdzą „masz szczęście, kobieto”, albo zapędzą mnie w piekło chemii jak teraz Agatę. Tymczasem ona, wciąż dręczona reakcjami organizmu, blada i słaba zbierała się do wyjścia, wpychając wychudzone ciało w wysłużoną puchówkę i udając chojraka.

      – Jest okej. Naprawdę. Muszę jechać.

      – Dlaczego tak gnasz? – Irytowałam się jej brakiem szacunku dla samej siebie.

      – Zamkną mi przedszkole.

      Tego argumentu nie dałabym rady zbić. Dziecko to dziecko. Mogłam się nie znać na macierzyństwie, jednak tyle przecież rozumiałam. Ciężko było mi ją tak po prostu zostawić, szczególnie że miałam mnóstwo czasu. Rozpierały mnie energia i poczucie odzyskanej wolności po leczeniu.

      – Czym będziesz jechać?

      – Normalnie. Autobusem.

      – To jest normalnie? W tym stanie? – zapiekliłam się.

      – A jak inaczej? – spytała Agata.

      Przyjrzałam się jej, szukając odpowiedzi, i nagle mnie olśniło. To proste. Czuję się aż za dobrze. Lekarz kazał mi odbębnić jeszcze rekonwalescencyjny miesiąc, zanim wrócę do pracy. Jej zostały trzy wlewy chemii. Za tydzień, za dwa i za trzy. Wszystko pasuje. Nie zastanawiałam się ani chwili.

      – Jedziemy autem – zdecydowałam. – Zawiozę cię. W ogóle ci pomogę. Dziś i jutro. I do końca zabiegów.

      – Odbiło ci? Nie masz co robić? Też powinnaś odpoczywać.

      – To właśnie odpocznę – palnęłam, sama się dziwiąc tym słowom. – Twoje towarzystwo dobrze mi robi.

      Zaparkowałyśmy najbliżej, jak się dało, choć po przeciwnej stronie ulicy. Pod przedszkolem remontowano nawierzchnię i brakowało miejsc. Slogan „Łódź buduje” zakłuł nas w oczy. Nauczycielka dyżurująca w szatni od razu poszła po dziecko. Było drobne, miało bujną blond czuprynę przystrzyżoną na pazia i błękitne oczy. Buzia okrągła, choć nie pucułowata. Na oko jakieś sto piętnaście centymetrów, może sto dwadzieścia. Chłopiec był większy od bliźniąt Wojtka i bardzo podobny do mamy. Podszedł i z rozmachem rzucił się jej na szyję. Agata przysiadła. Synek stanął między jej kolanami i spojrzał na mnie pytająco.

      – Ubieraj się szybko, bo mama musi się położyć – zarządziłam.

      – Kto ty jesteś? – zapytał.

      – Edyta, to jest właśnie Grześ. – Agata dokonała prezentacji. – Grzesiu, to moja koleżanka Edyta.

      – Czemu ta Edyta mnie tak pogania?

      – Bo wie, że się źle czuję – wyjaśniła.

      – To idę do szatni – zakomunikował i pobiegł w kierunku szafek z wieszakami.

      Siedziałyśmy w długim, wąskim przedsionku. Dalej dla rodziców wstęp wzbroniony, bo dzieci mają być samodzielne. Przez wielkie uchylone okno wpadały krople deszczu ze śniegiem. Gorąco było jak w piekle, bo dwa spore kaloryfery dawały czadu. Miejsce masowego udręczenia dorosłych.

      Czekając na Godota, przeleciało mi przez głowę. Minuty mijały, kolejne przedszkolaki i dorośli się przewijali, a my siedziałyśmy. W końcu dziecko Agaty przylazło. Boso, za to w szaliku.

      – Nie mogę zapiąć buta – oznajmił chłopiec.

      – To przynieś, a ja ci pomogę – powiedziała coraz bledsza Agata.

      Popatrzyłam na nią z niepokojem i wcisnęłam jej w ręce kluczyki.

      – Idź do samochodu i tam zaczekaj. Tu jest zbyt duszno.

      – Nie dasz sobie z nim rady.

      – To tylko dziecko. No idź.

      – Jak chcesz – rzuciła zrezygnowanym tonem i poczłapała do drzwi.

      Wstałam i odprowadziłam ją wzrokiem przez okno. Kiedy wsiadła, odwróciłam się, żeby znowu opaść na długą, wąską ławkę. Chłopiec stał tuż za mną i bacznie mnie obserwował.

      – Gdzie mama?

      – Poszła do auta. Tam jest jej wygodniej.

      – Do jakiego auta?

      – Mojego. Zawiozę was do domu i z butem też ci pomogę.

      Mały zerknął na mnie powątpiewająco, ale usiadł obok. Zarzucił małą stopę na moją nogę i wetknął mi w rękę ubłocone obuwie. Spojrzałam krytycznie.

      – Byliśmy dziś na spacerze – wyjaśnił, jakby to zamykało temat.

      Udało mi się opanować sprawę butów. Dałam radę kurtce i czapce. Przy rękawiczkach dziecko nagle zamarło i oznajmiło:

      – Muszę siku.

      – Idź.

      – Ale muszę zdjąć kozaki…

      Jasny szlag. Zdjęliśmy cholerne buty i chłopiec ruszył do ubikacji. We mnie w tym czasie szalała wrodzona niecierpliwość podbudowana niepokojem o Agatę. Jakieś pół roku później mały wrócił. Bardzo zadowolony. Ponownie ogarnęliśmy ubieranie.

      – Masz fotelik? – spytał. – Bez fotelika nie jadę.

      – Jaki znowu fotelik? – warknęłam cokolwiek zirytowana.

      – Dzieciom nie wolno jeździć autem bez fotelika. To sprawa bezpieczności. Najwyższej wagi – poinformował mentorskim tonem.

      Zdławiłam przekleństwo. Miał rację. Sprawa najwyższej wagi. Skąd ja, do diaska, wezmę mu fotelik? Rozejrzałam się bezradnie i utkwiłam wzrok w nauczycielce, która z rozbawieniem przyglądała się nam od jakiegoś czasu.

      – Pożyczę pani zapasowy, przedszkolny. Jutro rano proszę przywieźć. Musi pani kupić fotelik – pouczyła mnie, wywlekając wielkie, nieporęczne coś zza drzwi szatni.

      – Dziękuję. Jutro kupię na pewno – obiecałam i ruszyłam do wyjścia.

      Dziecko

Скачать книгу