Sedno życia. Katarzyna Kielecka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 9
Agata jakoś się trzymała, choć nie mówiła ani słowa. Tymczasem ja stoczyłam dziką walkę z fotelikiem, którego oczywiście nie umiałam odpowiednio zamontować. Dziecko siedziało za kierownicą i szarpiąc nią na wszystkie strony, buczało, piszczało i warczało. Wyglądało na uradowane.
W końcu udało mi się przypiąć „sprawę bezpieczności” i usadowić w niej małego. Zmęczona i spocona jak mysz po starciu z dywizją kocurów, opadłam ciężko na siedzenie. Gdy tylko ruszyłam, ogarnęły mnie upiorne dźwięki. Chłopiec zaczął beztrosko śpiewać o psie, może nawet nie fałszując, za to drąc się przeokropnie. Oparłam się przytępieniu, ruszyłam mózg do pracy i przypomniałam sobie, że mam w torebce tę bułę z budyniem, którą koniecznie trzeba było kupić. Na pierwszych z brzegu światłach wydobyłam ją i rzuciłam dziecku na pożarcie. Piosenka zamarła w połowie zwrotki. Z tyłu dobiegały już tylko radosne mlaskania i posapywania.
Kwadrans potem weszliśmy do mieszkania. Mały pobiegł pastwić się nad pilotem do telewizora, a Agata z ciężkim westchnieniem położyła się na łóżku. Była blada, wręcz przezroczysta. Zrobiłam jej herbatę, przysiadłam obok i spytałam:
– Macie obiad? Powinnaś coś zjeść.
– W lodówce jest zupa. Odgrzej Grzesiowi. Ja może potem…
– W porządku. Spróbuj się zdrzemnąć. Zajmę się wszystkim.
W progu natknęłam się na stojące w nonszalanckiej pozie cwaniaka i patrzące na mnie spode łba dziecko.
– Nie będę jeść zupy. Zupa jest ble.
– Jest zdrowa – usiłowałam argumentować.
– No to co?
– Chyba chcesz być zdrowy?
– Mama jadła zupę i jest chora – oświadczył chłopiec i natychmiast dodał: – Poza tym w przedszkolu jadłem zupę.
– A co chcesz na kolację?
– Frytki.
Zadumałam się nad problemem, rozważając, czy walka jest w ogóle zasadna. Przekopałam w pamięci nikłą wiedzę o dzieciach i wielce zadowolona wypaliłam:
– W porządku. Jeśli zjesz trochę zupy, to zrobię frytki.
– Ile?
– Co ile?
– Ile tej zupy? Bo ja mogę tylko do niebieskiego paseczka.
O, Janie Fryderyku Herbarcie, ojcze współczesnej pedagogiki, natchnijże mnie jakąś wychowawczą mądrością! O co mu chodzi?
– Gdzie jest ten paseczek? – spytałam bezradnie.
– Na miseczce.
Aha, no jasne! Wiele mi to wyjaśniło.
– Na jakiej miseczce?
– Na mojej – tłumaczyło dziecko spokojnie.
– Gdzie ona jest?
– A tu! – oznajmił mały z triumfem, po czym wdrapał się na stołek, otworzył szafkę i wyjął cholerną miseczkę, tłukąc przy tym dwa kubki.
Zanim posprzątałam skorupy, pochłonął zupę, którą nalałam oczywiście tylko do niebieskiego paseczka.
– To teraz zrób frytki – zarządził i poszedł się bawić. Nawet dość cicho.
Ich mieszkanie było sporo mniejsze od mojego i znacznie skromniej urządzone. Wprost z dużego pokoju wchodziło się do mniejszego i do mikroskopijnej kuchni. Przy drzwiach wejściowych znajdowała się miniaturowa toaleta. To wszystko. Żadnych luksusów. Nawet balkonu. Do tego proste, tanie meble, typowe dla wynajętych czterech kątów.
Agata spała spokojnie, co mnie ogromnie cieszyło. Wyszukałam potrzebny sprzęt i składniki, po czym wykonałam popisową porcję frytek. Weszłam po cichu do pokoju małego i stanęłam jak wryta. Wszystko, włącznie ze ścianami, szafkami i samym dzieckiem zostało uwalane farbą. Na małym biurku widniały smętne strzępki mokrego papieru.
– Co robisz? – wymamrotałam.
– Maluję dla ciebie laurkę – zakomunikował chłopiec z dumą i wskazał ręką na kłąb makulatury, dodając: – Jesteś dobra dla mamy.
– Bardzo ładnie. Dziękuję – wydusiłam przez zęby. Lekceważąc komplement, zarządziłam porządki.
Pół godziny później czyste już dziecko usiadło nad frytkami.
– Ble, zimne. Zupa była lepsza. Chcę jeszcze zupę.
Opadły mi ręce. Poczułam wyraźnie, że siwieję. Zaczęłam się zastanawiać, czy dotrwam żywa do końca chemioterapii Agaty. Przypomniałam sobie, dlaczego nie pracuję w szkole i od zawsze unikam wszelkich kontaktów z dziećmi. Gwałtownie zatęskniłam za ciszą, porządkiem i własnym fotelem w moim salonie. Następnie zrezygnowana postanowiłam nie analizować, nie myśleć i nie czuć, tylko działać. W tej chwili najważniejsza była Agata. Znacznie istotniejsza niż mój święty spokój. Poszłam do kuchni i odgrzałam zupę. Wieczór mijał wolno. Koszmarnie wolno…
Rozdział 5
Kolejnego dnia rano podjechałam do nich, gotowe już dziecko odwiozłam do przedszkola i oddałam pożyczony fotelik. Przy okazji dowiedziałam się, że przybycie przedszkolaka rejestruje się elektronicznie, przykładając kartę do puszki zwanej pikaczem. I tu się rozpanoszył dwudziesty pierwszy wiek. Dziecko entuzjastycznie pouczyło mnie, jak należy zapikać, a nauczycielka ostrzegła, że jeśli zamierzam sama odebrać chłopca, Agata musi napisać upoważnienie. Odnotowałam formalność w pamięci i pojechałam po zakupy do Tesco.
Pakowałam do koszyka wszystko, co mi się nawinęło, pozostając w twardym postanowieniu odżywienia, podtuczenia i rozpieszczania Agaty. Ponieważ jednak brakowało mi doświadczenia, co chwilę wydzwaniałam, wyrywając ją ze snu i dopytując, czy dziecko będzie jadło to albo tamto. W końcu nie wytrzymała i nawrzeszczała do słuchawki, że jej syn to nie kosmita i je to samo, co my. Uwierzyłam z lekkim ociąganiem. Zakup fotelika także zmusił mnie do wykonania telefonu, bo okazało się, że należy znać wagę dziecka.
– Dziewiętnaście kilo z kością – wywarczała Agata.
Sprzedawca miał niezły ubaw, gdy bezmyślnie to powtórzyłam. Zawiozłam zakupy do domu, zmusiłam przyjaciółkę do zjedzenia twarożku ze szczypiorkiem, wychłeptałam ze trzy kawy, ogarnęłam chałupę, upichciłam obiad i obiecałam, że po południu zabiorę dziecko do parku. Agata nie była jeszcze na siłach. Dwa dni po wlewie zwykle znosiła najgorzej. Potem nieco się poprawiało.