Sedno życia. Katarzyna Kielecka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sedno życia - Katarzyna Kielecka страница 6

Sedno życia - Katarzyna Kielecka

Скачать книгу

szkodzi. Przyzwyczaiłam się.

      – Przepraszam. Źle mnie pani zrozumiała – poprawił się natychmiast bez cienia uśmiechu. – Coś mnie niepokoi. Proszę przejść na leżankę. Wykonam USG. – Wskazał zieloną kozetkę usytuowaną koło monstrualnej maszyny z monitorem. – Kiedy ostatnio robiła pani cytologię? – spytał, nie odwracając twarzy od ekranu, po którym latały jakieś czarno-białe plamy prezentujące piękno mojego wnętrza.

      – Nie mam pojęcia – odpowiedziałam, wzruszając ramionami. – Podejrzewam, że nigdy.

      – Żartuje pani?

      – Raczej nie. Za to morfologię dwadzieścia minut temu – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

      – Dobre i to – rzekł w zamyśleniu. – Ale cytologii i tak pani nie uniknie.

      W celu wykonania badania pogonił mnie znów na fotel. Potem kazał mi się ubrać i zaprosił na pogawędkę przy biurku. Wiedziałam już, że ulgowo nie będzie. Jedyne, co mi nie groziło, to informacja o ciąży. Ta opcja nie wchodziła w grę. W dzieworództwo nie wierzę.

      – Ma pani guzy na jajnikach.

      – Co?

      – Są dość duże. Na podstawie badania ultrasonografem nie ocenię stopnia złośliwości. Konieczne będzie pobranie wycinka. Zobaczymy też, co wyjdzie w cytologii. Wtedy zdecydujemy o dalszym postępowaniu.

      Informacje docierały do mnie niczym przez mgłę. Miałam wrażenie, że do uszu ktoś napchał mi mokrej waty.

      – Mam raka? – zdołałam wydusić, bo tyle zrozumiałam.

      – Nie będę pani oszukiwał, bo nie wygląda to dobrze, jednak proszę być dobrej myśli. Medycyna w dzisiejszych czasach nie jest bezsilna.

      Dobitniej się nie dało. Cóż za nieprawdopodobnie rozwinięta empatia! Nie wyglądał na szczególnie zmartwionego. Był skupiony i rzeczowy. Skołowana słuchałam go nieuważnie, a on wciąż ględził, wypisując świstki. Tłumaczył pierdoły o koniecznych badaniach, skierowaniach, biopsjach, sropsjach i niedorzecznych zaleceniach.

      Starałam się nie słuchać.

      Rozdział 3

      Machina udręczenia ruszyła. W strugach jesiennego deszczu pociąg z lakoniczną nazwą „nowotwór” na tabliczce rozpoczął swój bieg. Drzwi się zamknęły, wstawiono okna bez klamek. Nie udało mi się wysiąść. Zaczęłam zaliczać kolejne wizyty w gabinetach i laboratoriach. Oglądali mnie ze wszystkich stron – od środka i z zewnątrz – dumali nade mną jak nad kawałkiem mięsa, z którego nie wiadomo, co zrobić: kotlety czy pieczeń.

      Czułam obojętność i odrętwienie. Wciąż miałam wrażenie, że cała ta sprawa wcale nie dotyczy mnie. Że to jakiś kiepski, łzawy dramat. A ja przecież stronię od fabuły. Może dlatego zamiast rozpaczać, mechanicznie wykonywałam to, co mi kazali, i nie miałam nawet czasu na analizę spektrum zagrożeń.

      Albo mam szczęście w życiu, albo w tym okresie czuwał nade mną palec przeznaczenia, bo mimo legendarnych w naszym kraju kolejek po zdrowie już po trzech tygodniach od diagnozy leżałam w Klinice Chirurgii Onkologicznej Centrum Zdrowia Matki Polki, a jakiś zamaskowany koleś wycinał mi tego cholernego drania. Spałam beztrosko na zimnym stole operacyjnym, chrzaniąc zapewnienia, że wytną najmniej, jak się da, i nie śniąc kompletnie o niczym.

      Po zabiegu, kiedy z lekka wracała mi zdolność rozumowania, zadowolony z siebie chirurg bąknął, że wysłał piękny kawałek mnie do badania histopatologicznego oraz że nie wyglądało to najgorzej. Wprawdzie zutylizowano moje jajniki, jajowody i wszelkie szanse na zostanie matką, istniała jednak nadzieja, że będę żyć. Ucieszyłam się niezmiernie, bo macierzyństwo miałam w nosie, a z życiem czułam się dość mocno związana i to od niemal trzydziestu lat. Byle jakie ono, to fakt, ale przyzwyczaiłam się do trwania na tym padole i nie chciało mi się zmieniać lokalizacji. Przez moment tylko przepłynęło przez mój przytłumiony anestetykami mózg, że szkoda, iż nie jestem już stuprocentową kobietą. Bo może kiedyś, w dalekiej przyszłości, nabierze to znaczenia.

      – Idiotka! – skarciłam się głośno.

      – Słucham? – spytał pochylony nad moim brzuchem i oglądający ranę pooperacyjną medyk.

      – A nic, przepraszam. Zamarzyło mi się zwyczajne życie.

      – Ależ może pani prowadzić zwyczajne życie – pocieszył mnie natychmiast. – Tylko nigdy nie zajdzie pani w ciążę. Poza tym wszystko pozostanie jak dotąd. Raz-dwa stanie pani na nogi.

      Jak dotąd… No tak. Okej, niech będzie, że uwierzyłam mu na słowo.

      W ekspresowym tempie i bez dodatkowych rewelacji doszłam do siebie, tak jak obiecywał. Wszystko, co mi rozorał, goiło się jak na psie, więc po dwóch tygodniach z hakiem postanowiłam wrócić do pracy. Tego dnia odebrałam wyniki histopatologii. Onkolog z nieskrywaną radością potwierdził wygłaszaną tuż po zabiegu optymistyczną wersję wydarzeń i uznał, że zamiast chemioterapii wystarczą naświetlania, na które powinnam się zgłaszać przez sześć tygodni w każdy dzień roboczy. Należy mi się, więc niech się NFZ wykaże. Dodatkowo na bazie udokumentowanego wpływu optymizmu na zdrowie lekarz nakazał mi się cieszyć.

      – Radioterapia ma znacznie mniej skutków ubocznych. Nie wypadną włosy, a w pani przypadku byłaby to wielka strata.

      Niewątpliwie. Mój kołtun tak bardzo dodaje światu powabu, że szkoda okazałaby się niepowetowana.

      – Poza tym zabieg trwa krócej i jest mniej stresujący niż wlewy chemii – dodał.

      – A jakie przewiduje pan dla mnie powody do zmartwień? Bo nie wierzę w brak wad tej imprezy.

      Spojrzał na mnie badawczo i z pewnym wahaniem wyrecytował:

      – Ogólne zmęczenie i osłabienie, utrata apetytu, zmiany skórne w naświetlanych okolicach. W początkowej fazie część pacjentów odczuwa też mdłości. Przepiszę pani maść do smarowania uszkodzonego naskórka i środki przeciwwymiotne. Czasami pomagają.

      Aha, czasami. Rewelacyjnie. Czuję, że będzie się działo.

      – Czy mogę w tym czasie pracować?

      – Tak, jeśli będzie się pani czuła na siłach. Równie dobrze jednak radiolog może wystawić zwolnienie.

      Miałam pietra. Ogromnego. Ale cóż było robić? Poddałam się fali. Ze strachu zgłosiłam się w piątek, żeby mieć czas na dojście do siebie przez weekend. Tymczasem szybko się okazało, że wcale nie jest tak źle. Chodziłam śnięta, gniłam w pościeli po dwanaście godzin na dobę, żarcie rosło mi w gębie i tyle. Miałam fart, bo poza tym było znośnie. Dało się z tym żyć. W kolejnych tygodniach przyjeżdżałam rano do kliniki, żeby na mnie poświecili, czym tam trzeba, a potem maszerowałam do pracy. Jeśli czułam się słabo, mogłam wyjść wcześniej do domu, dzięki czemu zaczęłam po cichu chwalić zmiany zawodowe, które zafundował mi brat. W normalnej

Скачать книгу