Szkoła Bogów. Бернар Вербер
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Szkoła Bogów - Бернар Вербер страница 4
– Pan jest…
Mówienie rani mi gardło. Mężczyzna, wodząc obłąkanym wzrokiem, gwałtownie chwyta moją rękę.
– PRZEDE WSZYSTKIM… nie należy iść… TAM, WYSOKO!
– Gdzie nie należy iść?
Unosi się z trudem i kieruje wskazujący palec w stronę czegoś, co poprzez mgłę jawi mi się jako niewyraźny szczyt.
– …NIE IŚĆ TAM, WYSOKO!
Drży. Jego palce zaciskają się na moim nadgarstku. Nasze spojrzenia spotykają się, lecz za chwilę jego wzrok kieruje się w stronę położonego ponad moim ramieniem punktu. Z twarzy wyziera przerażająca ostateczność.
Odwracam się, lecz nie mogę odróżnić nic, poza palmami kokosowymi, na wpół spowitymi mglistą szatą, lekko kołyszącymi się na wietrze. Nagle, tak jakby wielkość niebezpieczeństwa na powrót napełniła go energią, podnosi się gwałtownie, biegnie w stronę urwiska, zamierzając skoczyć w przepaść. Rzucam się w pogoń za nim, chwytam jego dłoń niemal w tej samej chwili, gdy jego ciało traci równowagę.
Walczy. Aby zmusić mnie, bym go puścił, gryzie moją rękę. Lecz trzymam mocno, a drugą ręką chwytam jego togę. Przygląda mi się przez chwilę, zaskoczony moją zawziętością, i uśmiecha się smutno. Biała tkanina rozdziera się nieubłaganie. Chcę chwycić mocniej, ale słyszę głuchy odgłos spadającego na mokry piasek ciała. Kawałek tkaniny zostaje w moich zaciśniętych palcach.
Tam, na dole, Juliusz Verne leży jak bezwładna marionetka.
Prostuję się powoli i przeczesuję wzrokiem otoczenie, które tak go przeraziło. Nie widzę nic, poza szeregiem pni, palm kołysanych wiatrem, utrzymującej się mgły i w oddali być może jakiejś góry.
Czyżby bujna wyobraźnia spłatała mi figla?
Schodzę ostrożnie z urwiska, robi się coraz cieplej, powietrze staje się ciężkie. Kiedy docieram na plażę, widzę zdziwiony, że ciało pisarza zniknęło. Pozostał tylko odciśnięty ślad na piasku, obok którego zauważam świeże ślady końskich kopyt.
Trwając w zdumieniu, dostrzegam kolejną niezwykłą rzecz. Moją uwagę przyciągają dobiegające z góry uderzenia skrzydeł. Jakiś ptak wynurzył się z mgielnego płaszcza i znieruchomiał na wysokości mojej twarzy. Dopiero z bliska widzę, że ta skrzydlata istota nie jest ptakiem, lecz maleńką, młodą dziewczyną z wielkimi skrzydłami motyla, których przedłużeniem są długie czarne wypustki, niebieskim paziem o metalicznym połysku.
– …Ee… Dzień dobry – mówię.
Patrzy na mnie figlarnie, kręcąc głową ze zdziwienia. Ma duże zielone oczy, piegi i długie rude włosy, związane splecioną trawą. Trzepocząc skrzydłami, lata wokół moich uszu, przyglądając mi się tak, jakby nigdy przedtem nie widziała kogoś podobnego.
Uśmiecha się do mnie, a ja odwzajemniam jej uśmiech.
– Ee… hm… czy pani rozumie moją mowę?
Dziewczyna-motyl otwiera usta i wysuwa delikatny, ostry język w kolorze karminowej czerwieni, przypominający długą wstążkę.
Delikatnie potrząsa płomienną fryzurą, ale kiedy chcę zbliżyć palce do jej twarzy, ucieka, trzepocząc skrzydłami.
Biegnę za nią, potykam się o wystające kamienie i rozkładam jak długi. Ostre cięcie rozrywa mi rękę w przegubie.
Przejmujący ból.
Zupełnie inny niż ten, który palił moje oczy w zetknięciu ze słoną wodą, czy też ten, który torturował moje pozbawione powietrza płuca. Krwawię.
Zdziwiony patrzę na ciemnoczerwoną krew, perlącą się na mojej bladej, różowej skórze. Zapomniałem, jak bolesne jest… odczuwać ból. Myślę o tych wszystkich chwilach, w których moje ciało cierpiało, gdy byłem ludzką istotą. Wrośnięte paznokcie, próchnica zębów, pleśniawki, zapalenie nerwów, reumatyzm… Jak mogłem znieść tyle nieszczęść? Zapewne tylko dlatego, że nie wiedziałem wtedy o istnieniu życia bez żadnego cierpienia. Ale teraz, gdy poznałem radość bycia czystym umysłem, ból jest dla mnie nie do zniesienia.
Dziewczyna-motyl znikła, odfruwając w kierunku wysokich drzew, majaczących niewyraźnie we mgle.
W jakim więc wylądowałem świecie?
11. ENCYKLOPEDIA: A GDYBYŚMY BYLI SAMI WE WSZECHŚWIECIE?
Pewnego dnia naszła mnie ta dziwna myśl: „A gdybyśmy byli sami we wszechświecie?”. Nawet najwięksi wśród nas sceptycy utrzymują, że istnieją pozaziemskie ludy oraz że jeśli nie uda się nam, ludzkości ziemskiej, jeśli poniesiemy klęskę, to gdzieś tam, być może bardzo daleko, inne inteligentne istoty odniosą zwycięstwo. I to jest uspokajające… Lecz jeśli bylibyśmy sami? Naprawdę sami? Gdyby w nieskończonej przestrzeni nie było żadnej innej żyjącej oraz inteligentnej istoty? Gdyby wszystkie planety były jak te, które można obserwować w systemie słonecznym… zbyt zimne lub zbyt gorące, zbudowane z gazowej magmy lub skalistych aglomeratów? Gdyby ziemskie doświadczenie okazało się tylko ciągiem przypadków i tak nadzwyczajnych zbiegów okoliczności, że nie mogłyby nigdzie indziej mieć miejsca? Jeśli byłby to tylko jedyny i niepowtarzalny cud? Znaczyłoby to, że jeśli nam się nie uda, jeśli zniszczymy naszą planetę (a od niedawna możemy to zrobić bronią jądrową, zanieczyszczeniem środowiska itd.), nie pozostanie już nic. Być może po nas „the game is over”, bez możliwości rozegrania kolejnej partii. Może jesteśmy ostatnią szansą. Zatem nasz błąd byłby ogromny. Idea, że istoty pozaziemskie nie istnieją, wprowadza więcej zamieszania niż wiara w ich istnienie… Zadziwiające. A jednocześnie jakaż odpowiedzialność. Może właśnie takie jest najbardziej przewrotne i najstarsze przesłanie: „Może jesteśmy sami we wszechświecie i, jeśli nam się nie uda, już nigdzie nic nie będzie istnieć”.
12. SPOTKANIA
Muszę odnaleźć dziewczynę-motyla. Zagłębiam się w coraz gęstszy las, pełen palm kokosowych i wrzosów. Nagle zatrzymuje mnie dobiegający z pobliża szmer. W porozrywanej miejscami mgle zauważam istotę z ludzkim tułowiem i korpusem konia.
Stworzenie ma skrzyżowane ramiona, uparty wyraz twarzy, czarna grzywa na karku przypomina szal, rozwiewany podmuchami wiatru. Człowiek-koń zbliża się powoli, otwierając ramiona, tak jakby chciał mnie objąć. Cofam się gwałtownie. Z jego nozdrzy wydobywa się para, unosi się, rżąc i uderzając dwoma pięściami w swoją końską pierś. Emanuje niesłychaną mocą, jednocześnie ludzką i zwierzęcą. Kiedy zaczyna uderzać kopytem w ziemię jak byk gotujący się do ataku, uciekam, co sił w nogach. Ale ciężki galop staje się coraz bliższy. Chwyta mnie. Obejmują mnie dwie owłosione ręce. Człowiek-koń podnosi mnie, przyciska do swojego tułowia i zabiera ze sobą. Nie wzruszają go ani moje krzyki, ani rozpaczliwe uderzenia piętami. Przechodzi w galop. Przyczepiony do niego, wisząc zaledwie dziesięć centymetrów nad ziemią, czuję, jak paprocie chłoszczą moje kostki.