Korekty. Джонатан Франзен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Korekty - Джонатан Франзен страница 10
Podczas jednego z licznych pobytów w bibliotece miejskiej natrafił na artykuł z dziedziny fizjologii roślin na tyle błyskotliwy, a zarazem napisany na tyle prostym językiem, że mógł uchodzić za dzieło wybitnie uzdolnionego ósmoklasisty. Zbił z desek specjalną skrzynię, żeby w ściśle kontrolowanych warunkach prowadzić uprawę owsa, przez kilka dni fotografował kiełki, po czym zostawił je na kilka tygodni własnemu losowi, a kiedy przyszedł sprawdzić połączony wpływ kwasu giberelinowego i „niezidentyfikowanego czynnika chemicznego”, zastał skrzynię wypełnioną czarną brejowatą substancją. Niezrażony sfabrykował „właściwe” rezultaty eksperymentu, wpisując w tabelki dane, które następnie sprawdził kilkakrotnie, aby mieć pewność, że wszystko trzyma się kupy. Nagrodą za zwycięstwo w konkursie był ogromny puchar oraz podziw ojca. Niespełna rok później, mniej więcej wtedy, kiedy ojciec szykował się do złożenia pierwszego ze swoich dwóch wniosków patentowych (pomimo żalu, jaki żywił do Alfreda, Chip nie omieszkał wielokrotnie podkreślać, jak wspaniałym człowiekiem był – na swój sposób – jego ojciec), Chip udawał, że bada populację ptaków wędrownych w parku w pobliżu sklepów z artykułami dla palaczy marihuany oraz domu kolegi, który miał stół z piłkarzykami i basen w ogrodzie. W jakiejś dziurze znalazł paczkę ze spuchniętymi od wilgoci szmatławymi pisemkami pornograficznymi. Przeszmuglował ją do domu, a następnie w piwnicznym laboratorium – gdzie, w przeciwieństwie do ojca, nie przeprowadził ani jednego prawdziwego eksperymentu – przeglądał je bez końca, pocierając kolistym ruchem główkę nabrzmiałego penisa, przy czym oczywiście nie zdawał sobie sprawy, iż ruch ten, chociaż podtrzymujący erekcję, odsuwał w nieskończoność nadzieję na wytrysk. (Jego gościom, spośród których wielu było przesiąkniętych po czubki uszu najdzikszymi teoriami seksualnymi, ten fragment wspomnień nieodmiennie najbardziej przypadał do gustu). Za swoje krętactwa, regularne uprawianie samogwałtu i lenistwo po raz drugi z rzędu otrzymał pierwszą nagrodę w konkursie.
W przesączonej papierosowym dymem, rozluźnionej pokolacyjnej atmosferze, zabawiając współczujących kolegów, Chip miał całkowitą pewność, iż jego rodzice nie mogli bardziej mylić się w ocenach jego osoby oraz przy okazji planowania jego kariery zawodowej. Przez dwa i pół roku, aż do nieudanego Święta Dziękczynienia w St. Jude, nie miał w D. najmniejszych problemów. Dopiero potem rzuciła go Ruthie, a powstałą po jej zniknięciu pustkę natychmiast zapełniła pewna studentka z pierwszego roku.
Melissa Paquette była bez wątpienia najbardziej uzdolnioną uczestniczką prowadzonego przez niego kursu wstępnego do teorii literatury o nazwie analiza narracji. Miała wyniosłe teatralne maniery i nie cieszyła się popularnością wśród koleżanek i kolegów – częściowo dlatego, że jej nie lubili, a częściowo dlatego, że zawsze siadała w pierwszym rzędzie, naprzeciwko Chipa. Natura obdarzyła ją długą szyją i szerokimi ramionami, dziewczyna była jednak pod względem fizycznym nie tyle piękna, co wspaniała. Długie proste włosy miały kolor oleju silnikowego, a kupowane w sklepach z używaną odzieżą ciuchy nie przydawały jej urody: poliestrowe męskie marynarki, trapezowe sukienki w drobne drukowane wzorki, szare kombinezony robocze w stylu Goodwrench z imieniem „Randy” wyszytym na lewej przedniej kieszeni.
Nie miała cierpliwości do ludzi, których uważała za głupców. Podczas drugich zajęć z analizy narracji, kiedy sympatyczny chłopak z masą warkoczyków na głowie imieniem Chad (w D. w każdych zajęciach uczestniczył co najmniej jeden sympatyczny chłopak z masą warkoczyków na głowie) podjął próbę streszczenia teorii literackich Thorsteina „Weberna”, Melissa od razu zaczęła posyłać Chipowi konspiracyjne uśmieszki, przewracać oczami, bezgłośnie powtarzać „Veblen”, wiercić się i wzdychać. Wkrótce Chip zwracał znacznie większą uwagę na nią niż na wywody Chada. W końcu nie wytrzymała.
– Wybacz, Chad, ale czy nazwisko tego człowieka brzmi Veblen?
– Vebern. Veblern. Przecież tak właśnie mówię.
– Nie. Mówisz „Webern”, a powinno być Veblen.
– Aha, Veblern. Dzięki, Melisso.
Odgarnęła włosy z czoła i poszukała wzrokiem Chipa, zadowolona z wypełnionej misji, nic sobie nie robiąc z nieżyczliwych spojrzeń, jakimi obrzucali ją koledzy Chada, ale Chip na wszelki wypadek przeszedł w odległy kąt sali, nie nawiązał kontaktu wzrokowego, zachęcił chłopaka, żeby mówił dalej.
Wieczorem tego samego dnia Melissa przepchnęła się przez tłumek przed wejściem do studenckiego kina w Hillard Wroth Hall, żeby oznajmić mu, iż uwielbia Waltera Benjamina. Odniósł wrażenie, że stoi trochę zbyt blisko. Podobne wrażenie odniósł także kilka dni później podczas przyjęcia na cześć Marjorie Garber. Potrafiła przegalopować przez siedzibę Lucent Technologies Lawn (wcześniej znanej jako South Lawn), żeby wepchnąć mu w ręce swoją cotygodniową pracę. Materializowała się nie wiadomo w jaki sposób na zasypanym śniegiem parkingu i dłońmi w mitenkach oraz skrzydłami o znacznej rozpiętości pomagała mu odkopać samochód, wydeptywała dokoła ścieżki swoimi ocieplanymi butami i tak zawzięcie zdrapywała z szyb warstwę lodu, że aż musiał wyjąć jej skrobaczkę z ręki.
Chip współprzewodniczył komisji, która współtworzyła nowe surowe zasady regulujące stosunki między studentami a kadrą naukową. Pomoc przy odśnieżaniu samochodu z pewnością nie wykraczała poza te zasady, a ponieważ Chip mocno wierzył w swoją samodyscyplinę, był święcie przekonany, że nie ma się czego obawiać. Mimo to szybko jakoś zaczął unikać Melissy. Nie chciał, żeby biegła ku niemu co sił w nogach ani żeby stała znacznie bliżej, niż powinna. Pewnego dnia stwierdził, iż zastanawia się, czy Melissa farbuje włosy, i natychmiast nakazał sobie przestać o tym myśleć. Nie zapytał jej, czy to ona podrzuciła kwiaty przed drzwi jego gabinetu w walentynki i czekoladową figurkę Michaela Jacksona w Wielkanocny weekend.
Podczas zajęć wywoływał ją do odpowiedzi nieco rzadziej niż innych studentów, za to dużo uwagi poświęcał jej nemezis, Chadowi. Nie musiał na nią patrzeć, by wiedzieć, że kiwa z uznaniem głową, kiedy wyjaśniał jakiś bardziej skomplikowany ustęp z Marcuse’a lub Baudrillarda. Ona z kolei zwykle ignorowała innych studentów, chyba że zaciekle atakowała ich poglądy albo bezlitośnie wyszydzała pomyłki. Odpłacali jej w ten sposób, że kiedy podnosiła rękę, w sali rozlegały się głośne ziewnięcia.
Któregoś ciepłego piątkowego wieczoru pod koniec semestru Chip wrócił z zakupami do domu i stwierdził, że zewnętrzne drzwi jego segmenciku zostały zdewastowane. Trzy spośród czterech latarni przy Tilton Ledge przestały działać; administracja college’u czekała zapewne, aż zgaśnie czwarta, żeby dopiero wtedy zainwestować w nowe żarówki. W mocno przyćmionym świetle Chip ujrzał kwiaty i gałązki wystające z dziur w rozpadających się drzwiach.
– Co to ma być? – spytał głośno. – Melissa, przecież ty jeszcze jesteś na to za młoda!
Powiedział jeszcze parę rzeczy, zanim się zorientował, że chyba nie pozwolił przestępcom dokończyć dzieła, ponieważ jeszcze więcej kwiatów i gałązek leżało bezładnie na stopniach oraz że nie jest sam. Z krzaków przy schodkach wyłoniły się dwie chichoczące postaci.
– O rety! – wykrztusiła Melissa. – Zdaje się, że pan mówił do siebie!
Chip bardzo chciał wierzyć, że nie słyszała jego słów, ale od krzaków nie dzielił go nawet metr. Wniósł