Zanim nadejdzie jutro. Tom 3. Druga strona nocy. Joanna Jax
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zanim nadejdzie jutro. Tom 3. Druga strona nocy - Joanna Jax страница 3
– Ty, ten kłyszawy Ruski to podobnież niezłe cielepajło. Dobrze by tak do niego popaść – odezwał się chłopak z kolejki, gdy Grzegorz odszedł do swoich zajęć.
– Mnie się widzi, że siabruk to z Wileńszczyzny… – Błażej uśmiechnął się, słysząc dobrze mu znane słowa i śpiewny akcent.
Chłopak zmieszał się i odparł:
– A gdzie tam! Ja pochodzę z Krakowa, w Wilnie ja tylko z wizytą byłem i dokumenty gdzieś mi się zapodziały. A ty skąd?
– Ja też. Też mi się zapodziały i też z Krakowa – mruknął Błażej.
Grzegorz Ossowiecki nakazał mu, by nikomu nie mówił o swoim prawdziwym pochodzeniu, bo ktoś może coś niechcący chlapnąć i wtedy zamiast do polskiej armii pójdzie do sowieckiej.
Błażej na szczęście trafił do „cielepajły”, jak to określił jednego z radzieckich oficerów jego kompan z kolejki, i wszystko odbyło się bez zgrzytów. Dostał przydział do jednostki w Szachrisabz, oddalonej od Jungijul prawie o czterysta kilometrów. Trochę go to zmartwiło, bowiem liczył, że jeszcze przez jakiś czas będzie blisko małej Neli. Jednak od Gabrieli Kąckiej wolał trzymać się z daleka. W tej chwili nie było takiej możliwości, bowiem spotykali się codziennie w ich wspólnym namiocie, korzystali z tej samej stołówki i polowej łaźni. Był jednak twardy i odzywał się do panny Kąckiej tylko wówczas, gdy już naprawdę musiał.
Gabriela chyba zdawała sobie sprawę z tego, że straciła Błażeja na dobre, ponieważ nawet nie próbowała zbliżać się zanadto do niego. Wpatrywała się jedynie w jego twarz, jakby szukała wzrokiem jakiegoś uśmiechu, spojrzenia pełnego tęsknoty czy czegokolwiek, co dawałoby jej nadzieję na pojednanie. Prawdę mówiąc, irytowało to Błażeja niewymownie. Nie miał zamiaru się z nią pogodzić. Wręcz przeciwnie, flirtował na potęgę z innymi dziewczętami i wymykał się z namiotu na schadzki, gdy już mała Nelka zasnęła. Dziewczyny były ładne, młodziutkie i wysyłały mu mnóstwo sygnałów, że są nim zainteresowane. Schlebiało mu to, jednak nie poznał żadnej, która spodobałaby mu się chociaż w połowie tak, jak Gabriela.
Niekiedy siadał na kamieniu, z dala od zgiełku obozu, i mówił do siebie: „A więc to tak boli złamane serce”. Potem myślał, że z jego miłością do Gabrieli jest jak z bolesnym czyrakiem. Najbardziej boli, gdy pęka, ale potem pojawia się szansa na całkowite zaleczenie. Patrzył na poświatę zachodzącego słońca i myślał, że właśnie pękł mu wrzód i musi trochę poczekać, aż ten się zagoi. Nawet nieco mu ulżyło, iż sprawa tak się zakończyła, bo miał dosyć tej szarpaniny, niepewności i pytań bez odpowiedzi. Nie dość, że musiał zmagać się z widmem Huberta Morawińskiego, to jeszcze Gabriela Kącka zachowywała się w sposób kompletnie nieprzewidywalny. Niekiedy wydawało mu się, że naprawdę jej na nim zależy, a chwilę potem traktowała go z lekceważeniem. Jednego dnia czuła i gorąca, kolejnego zimna i nieprzystępna. Teraz jakby przejrzał na oczy, że wszystko było jedną wielką manipulacją, ponieważ panna Kącka największe względy okazywała mu wówczas, gdy czegoś od niego potrzebowała. Zaczynało do niego docierać, że był po prostu wykorzystywany. Nawet ta ich wspólna noc… Do niej najtrudniej mu było powracać myślami. Dla niego znaczyła wszystko, a dla Gabrieli, jak widać, nic.
Teraz jednak miał znaleźć się z dala od niej i żywił nadzieję, że wówczas już całkiem zapomni o swoim uczuciu. Nie tylko dlatego, że będzie ich dzieliło kilkaset kilometrów, ale również z uwagi na fakt, iż będzie zajęty czymś innym. Został żołnierzem, a to oznaczało nowe wyzwania i obowiązki. W końcu niebawem pojedzie tłuc szwabów i wolał powrócić z tej wojaczki cało. Pomyślał, że dziadek byłby z niego dumny, widząc go w mundurze i z karabinem w ręku.
Wróciwszy z budynku wojenkomatu, wszedł do namiotu i powiedział do Niny Zawiślańskiej:
– Pani Nino, dostałem się do armii. Czy zajmie się pani, tak jak rozmawialiśmy wcześniej, Nelą? Niebawem wyjeżdżam do Szachrisabz, to niedaleko Samarkandy, ale nie wiem, co dalej…
– Nie martw się, zabiorę ze sobą Nelę wszędzie tam, gdzie mnie wyślą.
Po chwili Błażej zerknął na skuloną w pozycji embrionalnej Apolonię Ryszewską. Kobieta cicho pochlipywała.
– A ta czego ryczy? – zapytał, wskazując brodą na łkającą Apolonię.
– Możemy porozmawiać gdzieś…? Nie tutaj – szepnęła Nina.
Opuścili namiot i przeszli pod rozłożyste drzewo. To samo, pod którym Gabriela całowała się z jakimś żołnierzem. Jednak Błażej w tym momencie wolał o tym nie myśleć.
– Z Apolonią jest ten problem, że ona nie jest z oficerskiej rodziny, a najpewniej tylko takie osoby będą mogły stąd wyjechać. Nie jest dzieckiem, nie może wstąpić do armii ani do wojskowej służby kobiet, bo jest za stara. A Grzegorz jest bezradny, przynajmniej na razie. Jedyne, co wymyślił, to fikcyjny ślub. No, żeby któryś z żołnierzy albo jakiś emerytowany oficer się z nią ożenił – powiedziała konspiracyjnie Nina i – jak się Błażejowi zdawało – dziwnie na niego spojrzała.
– Pani Nino, no też co pani? Niby żebym ja miał…? – wydukał.
– Nie! Broń Boże! – jęknęła. – To od razu wydałoby się podejrzane. Ale może byś tak popytał kogoś, tobie będzie zręczniej.
– Pani Nino, ja to bym musiał kogoś bardzo nie lubić, żeby go namawiać na amory z taką szkulepą i w dodatku starą jak węgiel – prychnął.
– No przecież jej tu samej nie zostawimy, bo zginie marnie. Co? Do kołchozu pójdzie? Czy do fabryki? Ona się przecież do roboty nie nadaje…
– Ma pani rację. Dobrze, popytam. Ale niech pani jej powie, że to na niby, bo inaczej chłopa zamęczy – westchnął Błażej, po czym splunął i ruszył w stronę namiotów, gdzie mieszkali jego nowi kompani.
Wszedł do jednego z nich i poprosił Andrzeja spod Białegostoku, żeby wyszedł z nim na zewnątrz.
– Jest interes do zrobienia – powiedział hardo. – Tylko zarobić się na nim nie da…
3. Kondratjewo, 1942
Prosty kalendarz, jaki Paweł Zawiślański zrobił sobie na własny użytek, poinformował go właśnie, że w Wilnie już nastała wiosna. Zapewne na drzewach pojawiły się młode liście, trawa nabierała soczystego koloru, a kobiety chowały do szaf swoje grube futra i wyciągały z nich nieco lżejsze okrycia wierzchnie. Pomyślał, że zmieniające się pory roku nie zważały na sytuację polityczną i mógł bez trudu sobie wyobrazić bujną roślinność w parkach, muskane promieniami słońca kamienice i błyszczące brukowane ulice. Cała reszta jednak musiała wyglądać zupełnie inaczej. Teraz w Wilnie zadomowili