Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 35
Ciekawy jestem, czy nekrologi zdobędą się na ujawnienie tej prawdy. Myślę iż będą raczej utrzymane w zdrowo konwencjonalnym poetowatym stylu, z łezką z powodu „zdrady”. Nasze odczucie poezji jest, jak się rzekło, nieco prymitywne i mocno zmechanizowane, ale doprowadziliśmy do wielkiej perfekcji nasze mówienie o niej – mówienie, pełne fioritur, trelów, trylów, w tonie poetyckim, z fałszywie poetyckim rozczuleniem i z równie fałszywym poetyckim uniesieniem. Gatunek ten doskonale nadaje się na pogrzeby, przypuszczam więc, że zostanie uruchomiony przy tej okazji.
Moim zdaniem poezja polska (ale może wszystkie poezje?) nie ruszy z miejsca póki nie zerwie z trzema okropnymi szablonami: 1. Postawa poety; 2. Ton poetycki; 3. Forma poetycka. Róbcie, co chcecie. Próbujcie wyleźć z tego drzwiami czy oknami, mnie wszystko jedno; ale póki będziecie wewnątrz, nic was nie zbawi.
Piątek
Turyści z bocianich gniazd.
Straszewicz to szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie, coś bardzo polskiego, praszczur Reja i Potockiego, wnuk Sienkiewicza choć także kuzyn Wiecha – parantela wzbudzająca zaufanie w szerokich kołach wielbicieli. Straszewicz, choć między innymi karykaturzysta polskości, jest nasz, swojski, i to jednak mimo wszystko dawne smaki, dawny sztandar, dawna emocjonalna szlacheckość. Prawie. Nieomal. Nieomal tylko, gdyż to już w Straszewiczu czysto „funkcjonalne”. Straszewicz to wczorajsza polskość oderwana od podłoża i promieniejąca w próżni, działająca z rozpędu. A zatem – spóźniony?
Nie! Humor… Humor… Gdyby Straszewicza obedrzeć z humoru, byłby zupełnie niemożliwy, byłby duchowo i intelektualnie w rzeczywistości obecnej indolentem równym… no, po cóż wymieniać nazwiska, prawie wszystkie nazwiska? Ale humor jest przeinaczeniem na opak wszystkiego i tak dalece, że prawdziwy humorysta nigdy nie może być tylko tym czym jest – jest jednocześnie tym czym jest i tym czym nie jest. Ręka która napisała „podbił lok, opadł lok” to ręka przekorna Gogolów i pod jej dotknięciem Straszewicz staje się anty-Straszewiczem, a synteza tej tezy i antytezy daje nam super-Straszewicza, czyli Straszewicza, który wprawdzie jeszcze jest Straszewiczem ale już jest czymś szparko wyprzedzającym Straszewicza. Wyciągnijmy z tego naukę: że w momentach, gdy okoliczności druzgoczące zmuszają nas do całkowitego przetworzenia się wewnętrznego, śmiech jest naszą ostoją. On wydobywa nas z nas i pozwala naszej ludzkości przetrwać niezależnie od bolesnych zmian naszej powłoki.
Nigdy żaden naród nie potrzebował bardziej śmiechu, niż my dzisiaj. I nigdy żaden naród mniej nie rozumiał śmiechu – jego roli wyzwalającej.
Ale śmiech nasz dzisiejszy już nie może być śmiechem żywiołowym, czyli automatycznym – musi to być śmiech z premedytacją, humor stosowany na zimno i z powagą, musi to być najpoważniejsze zastosowanie śmiechu do naszej tragedii. I w skali szerszej niż to czyni Straszewicz. Ten śmiech, dyktowany strasznymi koniecznościami, powinien by objąć nie tylko świat wrogów, ale przede wszystkim nas samych i w tym co mamy najdroższego.
♦
Autor Turystów z bocianich gniazd zahaczył mnie w artykule ex re Trans-Atlantyku. Podaję w skrócie moją replikę, gdyż wyznacza ton innym moim wypowiedziom. To jedno z pierwszych moich wystąpień w prasie polskiej po czternastu latach nieobecności. Kiedy, ponownie urodzony w ojczystym słowie, rozejrzałem się w sytuacji, spostrzegłem że degrengolada jest w pełnym rozkwicie. W kraju literaturę wzięto za mordę a na emigracji została ona „zgodzona do służby” – służby ideałom, ojczyźnie, czytelnikom, wszystkiemu tylko nie własnym swoim racjom, przeznaczeniom. Ja przeto postanowiłem odezwać się nie jak wojskowy a jak cywil.
Oto co napisałem pod tytułem Refleksje na marginesie Straszewicza:
Niedawno temu ukazało się Risum teneatis a już znowu muszę odpowiadać. Czy nie nudzą publiczności te polemiki? Czy ton naszej prasy literackiej nie stał się zanadto familiarny?
Nie wydaje mi się złe, aby literaci pisali o sobie i spierali się między sobą – pod warunkiem, że ich osoby będą pomostem do spraw wyższych, problemów ogólnych.
♦
Zdawałoby się, że ja jestem tym zarozumiałym, który puszy się „talentem”, gdy on – Straszewicz – hołduje zacnej skromności. Tymczasem jest wręcz na odwrót. Ja mówię: – Usiłuję mieć talent. A cóż mówi Straszewicz? Mówi: – Ja mam talent, ale… patrzcie!… oddałem go Ojczyźnie w ofierze!
Otóż twierdzę, że talent Straszewicza nigdy nie urzeczywistni się w pełni, gdyż Straszewiczowi brak czegoś co jest nieodzowne: brak poszanowania talentu.
Z jakimż, iście polskim, lekceważeniem, odzywa się nasz Czesław o tych wartościach! Jest pełen wzgardy dla sobków i egocentryków, którzy ośmielają się brać na serio „talent” w momencie, gdy dzieje się rzeczywisty dramat: pada Ojczyzna.
Ale… cóż to jest „talent”? Jeżeli głupcy wyobrażają sobie literata jako faceta, który przesiaduje w kawiarni i, poza tym pisuje od czasu do czasu za pomocą tegoż bliżej nie określonego, tajemniczego „talentu”, mniej lub więcej udane powieści i opowiadania, to czas najwyższy, aby poddali reformie swoje poglądy. Pisarz nie pisze żadnym tajemniczym „talentem”, ale… sobą. To znaczy, pisze wrażliwością swoją i inteligencją, sercem i rozumem, całym swoim rozwojem duchowym i tym natężeniem, tym stałym podnieceniem ducha, o którym mówił Cyceron, że jest istotą wszelkiej retoryki. Nie ma w sztuce nic tajemniczego; nic ezoterycznego.
Mogę powiedzieć bez przesady, że „poświęciłem się” literaturze. Dla mnie literatura to nie kwestia kariery i ewentualnych pomników, ale wydobycie z siebie tej maksymalnej wartości, do jakiej jestem zdolny. Jeżeliby się okazało, że to co piszę jest błahe, to jestem przegrany nie tylko jako literat, lecz jako człowiek. Ale Straszewicz i jemu podobni traktują literaturę jako dodatek do egzystencji i jej ozdobę – skłonni są tolerować istnienie literatów póki, jak się rzekło, nie zaczyna dziać się coś naprawdę poważnego.
W myśl tej filozofii atakowano także Miłosza. – Ach! Ach! Ten pięknoduch wyniósł się z Kraju, gdy spostrzegł, że nie może tam pisać wierszy! Nie obchodzi go Kraj, ani cierpienie ludzkie, tylko wiersze! Ludzie, którzy takie wygłaszają sądy, nie dorośli, moim zdaniem, do tych zagadnień. Zarówno sztuka, jak ojczyzna, same przez się niewiele znaczą. Znaczą one bardzo wiele, gdy człowiek, poprzez nie, wiąże się z istotnymi, najgłębszymi wartościami bytu.
♦
Tchórzostwo! Brak patriotyzmu!
Dziwna rzecz! Trans-Atlantyk, to utwór najbardziej patriotyczny, i najodważniejszy, jaki kiedykolwiek napisałem. I on to właśnie ściąga na mnie zarzuty, że jestem tchórzem i złym Polakiem.
Zauważcie, że mogłem nie poruszać tych momentów mojego życia. Mogłem napisać książkę na zupełnie inne tematy. Nikt nigdy nie stawiał mi żadnych zarzutów – póki ja sam ich nie wywołałem, ogłaszając fragmenty Trans-Atlantyku.
Niech wam się nie zdaje, że to wy przyłapaliście mnie na gorącym uczynku. To ja sam, dobrowolnie i z całą swobodą, przyznałem się do pewnych uczuć… Ale ujawnienie tych stanów uczuciowych (których i wy – prywatnie i po cichu – musieliście chyba nieraz doświadczać), nie było z mej strony cynizmem ani bezwstydem. Mogłem sobie pozwolić na to, ponieważ miałem za sobą bardzo poważne racje i ponieważ