Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 32
W tym cała trudność.
Albowiem, gdybym wszedł do kultury jako czysty barbarzyńca, absolutny anarchista, doskonały prymityw lub idealny wieśniak, czy klasyczny Polak, wy wszyscy przyklasnęlibyście temu natychmiast. Uznalibyście, że jestem wcale niezłym producentem prymitywu w stanie czystym.
Ale byłbym wtedy takim samym fabrykantem, jak oni wszyscy – ci, którym produkt staje się ważniejszy od nich samych. Wszystko co jest czyste pod względem stylu, to elaborat.
Prawdziwy bój w kulturze (o którym tak mało się słyszy) nie toczy się, według mnie, między wrogimi prawdami, czy też odmiennymi stylami życia. Jeśli komunista przeciwstawia swój światopogląd katolikowi, to jednak są to dwa światopoglądy. A także nie jest najważniejsza ta inna antynomia: kultura–dzikość, wiedza–niewiedza, jasność–ciemność, owszem, można by powiedzieć, że to są zjawiska, które współgrają, wzajemnie się uzupełniając. Natomiast najważniejszy i najbardziej drastyczny i nieuleczalny spór, to ten, który wiodą w nas dwa podstawowe nasze dążenia: jedno, które pragnie formy, kształtu, definicji, drugie, które broni się przed kształtem, nie chce formy. Ludzkość jest tak zrobiona, że wciąż musi siebie określać i wciąż uchylać się własnym definicjom. Rzeczywistość nie jest czymś, co dałoby się bez reszty zamknąć w formie. Forma nie jest zgodna z istotą życia. Lecz wszelka myśl, która by pragnęła określić tę niedostateczność formy, też staje się formą i przeto potwierdza jedynie nasze dążenie do formy.
A więc cała ta nasza dialektyka – filozoficzna, etyczna – toczy się na tle bezmiaru, któremu na imię niedokształt, który nie jest ani ciemnością, ani jasnością, lecz właśnie mieszaniną wszystkiego, fermentem, nieporządkiem, nieczystością i przypadkiem. Przeciwnikiem Sartre’a nie jest ksiądz. Jest nim mleczarz, aptekarz, dziecko aptekarza i żona stolarza, są nim obywatele sfery pośredniej, sfery niedokształtu i niedowartości, będącej zawsze czymś nieprzewidzianym, niespodzianką. I Sartre w sobie samym znajdzie przeciwnika z tejże sfery, którego można by nazwać „niedo-Sartrem”. A ich racje stanowi, że żadna myśl, ani forma w ogóle nie zdoła objąć bytu i, im bardziej wszechobejmująca, tym bardziej kłamliwa.
Czy przeceniam siebie? Naprawdę, wolałbym odstąpić komu innemu niewdzięczną i ryzykowną rolę komentatora własnych, wątpliwych osiągnięć, ale w tym sęk, że w warunkach w jakich się znajduję, nikt tego za mnie nie wykona. Nawet mój nieoszacowany poplecznik Jeleński. Twierdzę, że na własnym podwórku sporo zdziałałem, aby ten konflikt z kształtem stał się wyczuwalny.
W moich utworach ukazałem człowieka rozpiętego na prokrustowym łożu formy, znalazłem własny język dla ujawnienia jego głodu formy i jego niechęci do formy, specyficzną perspektywą spróbowałem wydobyć na światło dzienne dystans, jaki istnieje pomiędzy nim a jego kształtem. Ukazałem w sposób chyba nie nudny, lecz właśnie zabawny, czyli ludzki, żywy, jak forma powstaje między nami, jak ona nas stwarza. Wydobyłem na jaw tę sferę „międzyludzkiego” która dla ludzi jest decydująca i nadałem jej cechy siły twórczej. Zbliżyłem się w sztuce bardziej może od wielu innych autorów do pewnego widzenia człowieka – człowieka, którego właściwym żywiołem nie jest natura, lecz ludzie, człowieka nie tylko umieszczonego w ludziach ale nimi naładowanego, natchnionego.
Starałem się ujawnić, że ostateczną instancją dla człowieka jest człowiek, nie zaś żadna wartość absolutna, i spróbowałem dotrzeć do tego najtrudniejszego królestwa zakochanej w sobie niedojrzałości, gdzie tworzy się nasza nieoficjalna a nawet nielegalna mitologia. Uwydatniłem moc sił regresyjnych, ukrytych w ludzkości i poezję gwałtu, zadawanego przez niższość wyższości.
A jednocześnie związałem ten obszar przeżycia z podłożem moim – z Polską – i pozwoliłem sobie podszepnąć inteligencji polskiej, że właściwe jej zadanie nie polega na rywalizacji z Zachodem w wytwarzaniu formy, lecz na obnażeniu samego stosunku człowieka do formy i, co za tym idzie, do kultury. Że my w tym będziemy silniejsi, bardziej suwerenni i skuteczni.
I chyba zdołałem wykazać na własnym przykładzie, że uświadomienie sobie owego „niedo” – niedokształtowania, niedorozwoju, niedojrzałości – nie tylko nie osłabia, ale wzmacnia. Iż może stać się zarodkiem nawet żywotności i rozwoju – podobnie jak na gruncie sztuki to odmienne (powiedziałbym: niechętne, lekceważące) podejście do formy może zapewnić odnowienie i rozszerzenie środków artystycznego wyrazu. Proklamując wszędzie, gdzie się da, zasadę, że człowiek jest wyższy od swoich wytworów, dostarczam swobody, jakiej bardzo potrzebuje dzisiaj nasza pokurczona dusza.
Czy naprawdę, znawcy, jesteście tak krótkowzroczni, że trzeba abym wam pchał wszystko pod nos? Niczego nie jesteście w stanie zrozumieć? Gdy jestem wśród tych uczonych, mógłbym przysiąc, że jestem pośród drobiu. Przestańcie mnie dziobać. Przestańcie skubać. Przestańcie gdakać i kwakać! Przestańcie z dumą indyczą wydziwiać, że ta myśl już znana, że tamto już zostało powiedziane – ja nie podpisywałem żadnego kontraktu na dostawę idej nigdy nie słyszanych. We mnie pewne idee, będące w powietrzu, którym wszyscy oddychamy, związały się w pewien specjalny i niepowtarzalny sens gombrowiczowski – i jestem tym sensem.
Wtorek
La Falda.
Uzdrowisko w górach Cordoby. Na avenida Eden panie i panowie przy kawiarnianych stolikach popijają refrescos, podczas gdy osły, przywiązane do drzew, obgryzają korę a głośnik nadaje uwerturę do trzeciego aktu Traviaty.
Nic nadzwyczajnego – a jednak dla mnie miejsce to jest jak twarze we śnie – skombinowane – te twarze tak dręczące, które są połączeniem dwóch oblicz odmiennych, zachodzących jedno na drugie i wzajemnie się maskujących. Zewsząd spogląda tu na mnie złowroga Dwoistość, kryjąca sekret ciężki i zawiły. A wszystko dlatego, że byłem tutaj lat temu dziesięć.
Teraz widzę.
Wówczas – zgubiony w Argentynie, bez pracy, bez oparcia, zawieszony w próżni, nie wiedzący co będę robić za miesiąc – zapytywałem siebie z tą ciekawością, dochodzącą nieraz do zupełnie chorobliwego napięcia, jaką zwykła budzić we mnie przyszłość – zapytywałem, co będzie ze mną za lat dziesięć.
Podniosła się kurtyna. Widzę siebie przy kawiarnianym stoliku tejże avenidy, tak, to ja. To ja za dziesięć lat. Kładę rękę na stoliku. Spoglądam na dom przeciwległy. Wołam na kelnera i proszę un cortado. Bębnię palcami po stole. Lecz to wszystko ma charakter tajnej informacji, przekazanej tamtemu sprzed lat dziesięciu i zachowuję się tak jakbym był widziany przez niego. Ale zarazem widzę jego, gdy siedział tutaj, może przy tym samym stoliku. Stąd ta okropność podwójnego widzenia, którą odczuwam jak pęknięcie rzeczywistości, coś nieznośnego – jakbym sobie samemu zaglądał w oczy.
Głośnik nadaje uwerturę do trzeciego aktu Traviaty.
Środa
Miłosz: La prise du pouvoir.
Bardzo silna książka. Miłosz to dla mnie przeżycie. Jedyny z pisarzy na emigracji którego naprawdę zmoczyła ta burza. Innych – nie. Byli wprawdzie na deszczu, ale z parasolami. Miłosz został zmoczony do nitki, a w końcu huragan zdarł z niego ubranie – wrócił nagi. Cieszcie się, że przyzwoitości stało się zadość! Przynajmniej jeden z was jest nagi. Wy, reszta, jesteście nieprzyzwoici – w waszych pantalonach i kurteczkach rozmaitego fasonu, z waszymi krawatami i chusteczkami