Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziennik 1953-1969 - Witold Gombrowicz страница 27

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz

Скачать книгу

dysonans owego przeklętego „powyżej” i „poniżej”. Nie mówiąc już o tym, że piszą pośpiesznie i niechlujnie; to brud najtańszej publicystyki…

      Nauczyciele, wychowawcy, kierownicy duchowi? W istocie, oni nauczyli czytelnika polskiego tej prawdy o literaturze, że ona jest czymś w rodzaju szkolnych wypracowań, pisanych po to aby belfer mógł postawić stopień; że twórczość nie jest grą sił, nie dających się w pełni skontrolować, wybuchem energii, pracą stwarzającego się ducha, lecz tylko coroczną „produkcją” literacką wraz z nieodłącznymi recenzjami, konkursami, nagrodami i felietonami. Są to mistrzowie trywializacji, artyści w przemienianiu ostrego życia w nudną papkę, gdzie wszystko jest mniej więcej równie mierne i nieważne.

      Takie zgubne skutki powoduje nadmiar pasożytów. Pisać o literaturze jest łatwiej niż pisać literaturę – w tym sęk. Więc ja, na ich miejscu, zastanowiłbym się bardzo głęboko jak wybrnąć z tej hańby, której na imię: ułatwienie. Ich przewagi bowiem są natury czysto technicznej. Głos ich rozlega się potężnie nie dlatego, aby był potężny, a tylko dlatego że pozwolono im przemawiać przez megafon prasy.

      Jak wybrnąć?

      Odrzucić z wściekłością i dumą wszystkie sztuczne przewagi, jakie ci zapewnia twoja sytuacja. Gdyż krytyka literacka nie jest osądzaniem człowieka przez człowieka (któż dał ci to prawo?), lecz starciem dwóch osobowości na absolutnie równych prawach.

      Wobec czego – nie sądź. Opisuj tylko swoje reakcje. Nigdy nie pisz o autorze ani o dziele – tylko o sobie w konfrontacji z dziełem albo z autorem. O sobie wolno ci pisać.

      Ale, pisząc o sobie, pisz tak aby osoba twoja nabrała wagi, znaczenia i życia – aby stała się decydującym twoim argumentem. Więc pisz nie jak pseudo-naukowiec, ale jak artysta. Krytyka musi być tak natężona i wibrująca jak to, czego dotyka – w przeciwnym razie staje się tylko wypuszczaniem gazu z balonu, zarzynaniem tępym nożem, rozkładem, anatomią, grobem.

      A jeśli nie chce ci się lub nie potrafisz – odejdź.

      (To napisałem, dowiedziawszy się że Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie – uważając krytykę za szczególnie ważną dla twórczości pisarskiej – ustanowił nagrodę w wysokości 25 funtów za najlepszą pracę krytyczną. Aczkolwiek wszystkie nagrody dzieją się poza mną, aczkolwiek to taniec do którego nie zostałem zaproszony… lecz może tym razem? Zgłaszam niniejszą „pracę krytyczną” do nagrody i polecam ją gorąco uwadze Komitetu).

      Sobota

      Osobom, interesującym się moją techniką pisarską, przekazuję następującą receptę.

      Wejdź w sferę snu.

      Po czym zacznij pisać pierwszą lepszą historię, jaka ci przyjdzie do głowy i napisz ze 20 stron. Potem przeczytaj.

      Na tych 20 stronach znajdzie się może jedna scena, kilka pojedynczych zdań, jakaś metafora, które wydadzą ci się podniecające. Napisz więc wszystko jeszcze raz, starając się aby te podniecające elementy stały się osnową – i pisz, nie licząc się z rzeczywistością, dążąc tylko do zaspokojenia potrzeb twojej wyobraźni.

      Podczas tej powtórnej redakcji wyobraźnia twoja przyjmie już pewien kierunek – i dojdziesz do nowych skojarzeń, które wyraźniej określą teren działania. Wówczas napisz 20 stron dalszego ciągu, idąc wciąż po linii skojarzeń, szukając zawsze pierwiastka podniecającego – twórczego – tajemniczego – objawicielskiego. Potem napisz wszystko jeszcze raz. Tak postępując ani się spostrzeżesz, kiedy wytworzy ci się szereg scen kluczowych, metafor, symboli (jak w Trans-Atlantyku „chodzenie”, „pusty pistolet”, „ogier” lub w Ferdydurke „części ciała”) i uzyskasz szyfr właściwy. I wszystko zacznie ci się pod palcami zaokrąglać mocą własnej swojej logiki, sceny, postacie, pojęcia, obrazy zażądają swego dopełnienia i to, co już stworzyłeś, podyktuje ci resztę.

      Jednakże cała rzecz w tym, abyś, poddając się w ten sposób biernie dziełu, pozwalając aby stwarzało się samo, nie przestał ani na chwilę nad nim panować. Zasada twoja w tym względzie ma być następująca: nie wiem dokąd dzieło mnie zaprowadzi ale, gdziekolwiek by mnie zaprowadziło, musi wyrażać mnie i mnie zaspakajać. Zaczynając Trans-Atlantyk nie miałem pojęcia o tym, że on doprowadzi mnie do Polski, gdy jednak to się stało postarałem się aby nie kłamać – aby kłamać jak najmniej – i aby wyzyskać tę okazję dla wyładowania się i wyżycia… I wszystkie problemy, które nasuwa ci takie samorodne i na oślep stwarzające się dzieło, problemy etyczne, stylu, formy, intelektu, muszą być rozwiązywane z pełnym udziałem twojej najostrzejszej świadomości oraz z maksymalnym realizmem (gdyż wszystko to jest grą kompensacji: im bardziej jesteś szalony, fantastyczny, intuicyjny, nieobliczalny, nieodpowiedzialny, tym bardziej musisz być trzeźwy, opanowany, odpowiedzialny).

      W rezultacie: pomiędzy tobą a dziełem powstaje walka, taka jak pomiędzy woźnicą a końmi, które go ponoszą. Nie mogę opanować koni, lecz muszę dbać abym się na żadnym zakręcie tej jazdy nie wywrócił. Dokąd zajadę – nie wiem, lecz muszę zajechać cało. Więcej – muszę przy sposobności wydobyć całą rozkosz z tej jazdy.

      I w ostatecznym rezultacie: z walki pomiędzy wewnętrzną logiką dzieła a moją osobą (gdyż nie wiadomo: czy dzieło jest tylko pretekstem abym ja się wypowiedział, czy też ja jestem pretekstem dla dzieła), z tego zmagania rodzi się coś trzeciego, coś pośredniego, coś jakby nie przeze mnie napisanego, a jednak mojego – nie będącego ani czystą formą, ani bezpośrednią moją wypowiedzią, lecz deformacją zrodzoną w sferze „między”: między mną a formą, między mną a czytelnikiem, między mną a światem. Ten twór dziwny, tego bastarda, wsadzam w kopertę i posyłam wydawcy.

      Po czym czytacie w prasie: „Gombrowicz napisał Trans-Atlantyk aby dowieść…”, „Tezą dramatu Ślub jest…”, „W Ferdydurke Gombrowicz chce powiedzieć…”

      Piątek

      List od nie znanego mi p. H. z Londynu. Zapytuje: czy, zdaniem moim, nie jest antysemitą godnym napiętnowania pewien dyplomata polski, który w swoim dzienniku wyraził się o pewnym Żydzie „parszywiec”.

      Żałuję że nie zachowałem kopii mojej odpowiedzi, która była mniej więcej taka:

      „Myli się Pan najzupełniej. Wyzwiskiem, które określa Żyda, jest ‘parch’. Słowo ‘parszywiec’ używane jest w języku potocznym równie często w stosunku do Aryjczyków więc, choć oba te wyrazy mają wspólny źródłosłów, nic nie upoważnia do przypuszczenia że zostało ono użyte ze względu na żydowskie pochodzenie danej osoby. Czytałem tekst, o który Panu chodzi, kilka dni temu i do głowy mi nie przyszło podejrzenie o antysemityzm pod adresem autora. Zresztą muszę Panu się przyznać, że i mnie – choć łatwo wywnioskować z mojej literatury, że niewiele mam wspólnego z antysemityzmem – czasem wymknie się nawet słówko ‘parch’ gdy jakiś poszczególny Semita da mi się we znaki. Dzieje się tak ponieważ nie jestem filosemitą sztywnym, wysilonym, ale filosemitą w stanie luźnym, ze wszystkimi atawizmami szlachcica, panie święty, ze wsi”.

      Przypuszczam, że ta odpowiedź nie zadowoli mego korespondenta. Trudno. Zresztą, pewna wstydliwość nie pozwala mi pisać akurat tego, czego się po mnie oczekuje. Bezmiary zbrodni, dokonanej na Żydach, i mnie przeszyły na wskroś i na zawsze. Wolałem jednak nie zamieszczać tego w liście. Napisałbym – ale w liście do antysemity.

      Lecz muszę także zaznaczyć, że owo łapanie za słówka

Скачать книгу