Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 2
– Dajże mi wreszcie dojść do słowa – zniecierpliwił się Natorski. – Bardzo cię przepraszam, ale miałem klienta, którego nie mogłem wyrzucić za drzwi. Już właśnie jestem wolny i zaraz do was przyjeżdżam. Za parę minut będę.
Odłożył słuchawkę i wsunął akta do szuflady biurka. Był zły na siebie. Prawdę mówiąc, zupełnie zapomniał o tym dzisiejszym spotkaniu z Elżbietą.
Zamknął okno, poszedł do łazienki, umył się i przyczesał siwiejącą już na skroniach czuprynę. Wtedy zadźwięczał dzwonek u drzwi wejściowych.
Natorski spojrzał zdziwiony. O tej porze? Kto to mógł być? Nie spodziewał się absolutnie nikogo. Chyba jakaś pomyłka. Wybiegł do przedpokoju i przekręcił zatrzask.
W progu stał starszy elegancki mężczyzna. Świetnie skrojony płaszcz z zagranicznej gabardyny, miękki, filcowy kapelusz, kremowe rękawiczki i bambusowa laseczka z ozdobną gałką. Brązowe półbuty błyszczały jak lustro. Duże ciemne oczy patrzały badawczo zza okularów w złotej oprawie. Podłużna, pokryta nienaturalną bladością twarz zakończona była małą szpakowatą bródką. Człowiek ten robił wrażenie jakiegoś naukowca czy też lekarza starej daty.
Natorski był zaskoczony tą niespodziewaną wizytą. Cofnął się i wpuścił gościa do przedpokoju.
– Czym mogę panu służyć? – spytał.
Tamten dyszał ciężko. Najwidoczniej pędem wbiegł na drugie piętro.
– Muszę z panem natychmiast pomówić w bardzo ważnej sprawie. Czy sam pan jest w mieszkaniu?
– Przepraszam, ale to chyba jakaś pomyłka – powiedział Natorski. – Nie przypominam sobie…
Właściciel szpakowatej bródki spojrzał na niego niepewnie. W dużych, czarnych oczach malowało się przerażenie.
– Chyba mam przyjemność z panem Natorskim? – spytał, a w głosie jego zabrzmiała błagalna prośba o potwierdzenie tego pytania.
– Tak, ale…
– Gdzie możemy spokojnie porozmawiać?
Przeszli do gabinetu. Natorski wskazał krzesło stojące przed biurkiem.
– Proszę, niech pan siada. Czym mogę panu służyć?
Patrzył wyczekująco na dziwnego klienta, który ciągle jeszcze z trudem chwytał powietrze. Wyjął dużą, kolorową chustkę i wytarł nią bladą, spoconą twarz.
– Za prędko biegłem po tych przeklętych schodach – położył dłoń na piersi. – Serce, moje biedne serce odmawia mi coraz częściej posłuszeństwa.
– W czym mogę być panu pomocnym? – spytał znowu Natorski, spoglądając niecierpliwie na zegarek.
– Mój serdeczny przyjaciel znajduje się w niebezpieczeństwie, w bardzo poważnym niebezpieczeństwie, dlatego właśnie… dlatego właśnie pozwoliłem sobie pana niepokoić, panie mecenasie. Bo… bo wszystkiemu są winne te pańskie przeklęte okulary.
– Moje okulary? – zdumiał się Natorski.
– Tak, tak. Pańskie okulary, pańskie okulary są przyczyną moich kłopotów.
– Ależ ja nie noszę okularów.
Twarz człowieka z brodą pobladła jeszcze bardziej, jeżeli to w ogóle było możliwe. Głos miał zdyszany, błagalny:
– Niech pan nie kłamie. Przecież ja wiem, że pan nosi okulary. Pan ma astygmatyzm.
Natorski poruszył się niecierpliwie.
– Ależ zaręczam panu… – urwał, widząc, że jego klient chwyta się za serce i oddycha z trudnością. – Źle się pan czuje? – spytał niespokojnie. – Może dać panu szklankę wody?
– Och, bardzo proszę, jeśli pan taki łaskaw…
Natorski wstał i poszedł do kuchni. Popłukał szklankę, znalazł w szafie rozkrojoną cytrynę, wcisnął kilka kropli i nalał wody. Następnie wrócił do swego gabinetu. Stłumił okrzyk przerażenia. Szklanka z brzękiem wypadła mu z ręki.
Oparte o biurko zwisało bezwładnie ciało człowieka z bródką. W wątłych plecach tkwił wbity po rękojeść nóż.
Przez chwilę stał jak sparaliżowany. Nie trzeba było być fachowcem, żeby zdać sobie sprawę z tego, iż wszelki ratunek jest tu zbędny. Nóż przebił serce. Sądząc po rękojeści, musiał być długi. Ale kto? Kto to zrobił?
Natorski bezradnie rozejrzał się dokoła. Przecież byli sami w mieszkaniu. Wybiegł i sprawdził drzwi wejściowe. Zamknięte. Zajrzał do drugiego pokoju, do kuchni i do łazienki. Nie znalazł nikogo. Czuł zamęt w głowie. Poruszał się jak automat. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło.
Trzeba natychmiast zawiadomić policję. Podniósł słuchawkę, nie posłyszał jednak sygnału. Niecierpliwie uderzył o widełki. Aparat milczał. Dlaczego nie działa ten przeklęty telefon? Co robić? Trzeba biec gdzieś do automatu. Każda chwila jest droga. Co to się właściwie stało? Na miłość boską, co to się stało? Kto zabił człowieka? W jaki sposób?
Nagle pojawiła się refleksja. Zawiadomi milicję i co? Co będzie dalej? Przyjdą i zastaną jego z trupem. Któż mu uwierzy, że to nie on zabił? Jak zdoła im to wytłumaczyć?