Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 3
A może wsadzić go do jakiegoś worka, znieść na dół do samochodu i wywieźć gdzieś za miasto? Co za nonsens! Wtedy już nieodwołalnie podpisałby wyrok na siebie. Mógłby go przecież ktoś zobaczyć. Mógłby go zatrzymać patrol milicyjny. Nie, nie, to nie miało żadnego sensu. Przecież jest niewinny. Po cóż pogarszać jeszcze sytuację? Nawet gdyby mu się udało wywieźć niepostrzeżenie trupa za miasto i zostawić gdzieś w lesie, to przecież nie ulega wątpliwości, że zniknięcie tego człowieka nie minie bez echa. Zaczną go szukać. Znajdą zwłoki. Nigdy nie wiadomo, jakimi drogami śledztwo może doprowadzić do jego osoby. Wtedy już nie byłoby dla niego żadnego ratunku. Nie, nie, trzeba natychmiast zawiadomić milicję. Znowu podniósł słuchawkę i tym razem jednak nie było sygnału.
Przeskakując po trzy stopnie, zbiegł po schodach. Żeby już prędzej przyjechali, żeby skończyła się ta makabryczna sytuacja.
Na rynku w oszklonej budce siedział milicjant i patrzył na spacerujące obok gołębie. Bez najmniejszego wzruszenia spojrzał swymi jasnymi, niebieskimi oczami na zdenerwowanego Natorskiego.
– Że co? Morderstwo? Spokojnie, obywatelu, spokojnie, tylko bez nerwów. Kogo właściwie zamordowano? Gdzie?
– Tutaj niedaleko. W moim mieszkaniu.
– Dobra jest. Zaraz sprawdzimy.
Poprawił na sobie pas, obciągnął bluzę i wyszedł z budki. Posiadał usposobienie flegmatyczne i niełatwo było go czymś zadziwić czy wyprowadzić z równowagi.
Natorski zaprowadził przedstawiciela władzy do swego mieszkania i nieco teatralnym ruchem wskazał trupa.
– Proszę, niech pan spojrzy.
Milicjant przyjrzał się uważnie, chwilę milczał, jakby zastanawiał się nad tym, co mu wypada w takiej sytuacji przedsięwziąć, wreszcie odchrząknął urzędowo i powiedział:
– No cóż… faktycznie nieboszczyk. To wyście, obywatelu, tak zadziabali tego z bródką?
– Ale skądże znowu. Nie dotknąłem go nawet
– Hm. No to w takim razie któż go dźgnął?
– Nie mam pojęcia. Nikogo nie widziałem. W mieszkaniu byliśmy tylko my dwaj. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.
Milicjant podrapał się za uchem.
– Cudów nie ma, proszę obywatela. O ile facet leży nieżywy z nożem w plecach, to znaczy, że ktoś go dźgnął. Innego wytłumaczenia być nie może. No cóż… trzeba zawiadomić komendę. Macie klucze od tego mieszkania?
– Mam.
– No to dobra. Dajcie mi kluczyki. Lokal się zabezpieczy, a wy pozwolicie ze mną.
Zeszli na dół. Milicjant ze swej budki połączył się z komendą.
– Tylko nie próbujcie uciekać, bo daleko nie uciekniecie – znacząco uderzył się po kaburze, w której tkwił pistolet.
– Nie mam zamiaru uciekać – mruknął Natorski.
Nie czekali długo. Niebawem rozległ się ryk syreny milicyjnej i dwie granatowe warszawy zajechały na Rynek Starego Miasta. Z jednej z nich wyskoczył krępy blondyn w szarym garniturze.
– Co się tu u was dzieje? Gdzie zwłoki?
– Na Krzywym Kole, obywatelu poruczniku – zameldował służbiście milicjant. – A ten obywatel, którego zatrzymałem, to prawdopodobnie morderca.
– Kłamstwo! – krzyknął Natorski. – Przede wszystkim nikt mnie nie zatrzymywał, tylko ja sam zawiadomiłem milicję, a po drugie nie mam z tą sprawą nic wspólnego. Jeżeli pan sobie życzy, mogę natychmiast wyjaśnić całą sytuację.
Blondyn powstrzymał go ruchem ręki.
– Nie teraz. Później. Idziemy, sierżancie.
Wsiedli do wozu i podjechali przed dom, w którym mieszkał Natorski.
I zaczęło się normalne urzędowanie. Fotograf raz po raz błyskał lampą, zdejmowano odciski palców, przeszukiwano mieszkanie. Wszyscy czekali na lekarza. Blondyn w szarym garniturze zadawał krótkie, szybkie pytania.
– Pan jest właścicielem tego mieszkania?
– Tak.
– Pański zawód?
– Adwokat.
Wskazał na trupa, którego dotychczas nikt nie ruszył.
– Kim był ten człowiek?
– Nie wiem. Nie znałem go.
– To dlaczego go pan zamordował?
– Ależ na miłość boską, ja go nie zamordowałem! – krzyknął Natorski. – Tłumaczę wam przecież, że nie mam nic wspólnego z tą sprawą.
– Więc kto go zamordował?
– Nie wiem. Wyszedłem do kuchni po wodę, a kiedy wróciłem…
– Kto, oprócz was, był w mieszkaniu?
– Nie było nikogo.
Blondyn gwizdnął przez zęby.