Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 6

Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

– po­wie­dział zde­cy­do­wa­nie Na­tor­ski.

      Do­wnar bez­rad­nym ru­chem roz­ło­żył ręce.

      – Ano cóż… trud­no. Nie uła­twia mi pan za­da­nia, ale mu­szę pana za­pew­nić, że pań­ski upór na nic się tu­taj nie przy­da. Prze­dłu­ży tyl­ko tro­chę to wszyst­ko i, nie mu­szę do­da­wać, po­gor­szy pań­ską sy­tu­ację.

      – Ja go nie za­bi­łem – po­wtó­rzył Na­tor­ski.

      Do­wnar zga­sił pa­pie­ro­sa, wstał, pod­szedł do bi­blio­te­ki i spo­śród ksią­żek wy­jął dłu­gi nóż w me­ta­lo­wej po­chwie. Przez chwi­lę ob­ra­cał go w pal­cach, oglą­da­jąc uważ­nie. Ob­na­żył ostrze i ostroż­nie do­tknął go pal­cem.

      – To pań­ski szty­let? – spy­tał.

      Na­tor­ski ski­nął gło­wą.

      – Tak.

      Do­wnar nie pa­trzał na nie­go. Zbli­żył się do biur­ka i wziął nóż, któ­ry wy­ję­to z ple­ców za­mor­do­wa­ne­go.

      – Czy nie uwa­ża pan, pa­nie me­ce­na­sie, że te dwa groź­ne na­rzę­dzia są nie­zwy­kle do sie­bie po­dob­ne. Ten, któ­ry zna­la­złem w pań­skiej bi­blio­te­ce jest tyl­ko tro­chę krót­szy, ale do ser­ca do­się­gnął­by z ła­two­ścią. Poza tym na­praw­dę są bar­dzo po­dob­ne, nie­omal iden­tycz­ne. Jaka ład­na jest ta rę­ko­jeść rzeź­bio­na w me­ta­lu. Coś w ro­dza­ju tu­rec­kie­go kin­dża­łu. Skąd pan ma ten szty­let, pa­nie me­ce­na­sie, bo to prze­cież nie jest nasz kra­jo­wy wy­rób?

      Na­tor­ski od­chrząk­nął. W gar­dle mu tak za­schło, że z trud­no­ścią mógł mó­wić.

      – Przy­wio­złem go z Bra­zy­lii.

      Do­wnar pod­niósł brwi do góry.

      – Z Bra­zy­lii? Kie­dy pan był w Bra­zy­lii?

      – W ze­szłym roku.

      – Jeź­dził pan służ­bo­wo?

      – Nie. Od­wie­dza­łem ro­dzi­nę. Brat mój miesz­ka sta­le w São Pau­lo.

      – I po­je­chał pan do Bra­zy­lii na za­pro­sze­nie bra­ta?

      – Tak.

      – Dłu­go pan tam prze­by­wał?

      – Pra­wie pięć mie­się­cy.

      Do­wnar w za­my­śle­niu ba­wił się no­ża­mi.

      – To kosz­tow­na po­dróż.

      – Brat mi ją sfi­nan­so­wał.

      – Do­brze mu się po­wo­dzi.

      – Nie naj­go­rzej.

      – Tak. To bar­dzo cie­ka­wa wy­pra­wa. I z Bra­zy­lii na pa­miąt­kę przy­wiózł pan so­bie te szty­le­ty?

      – Przy­wio­złem tyl­ko je­den szty­let! – krzyk­nął Na­tor­ski. – Ten, któ­ry pan zna­lazł w bi­blio­te­ce.

      – Trze­ba go gdzieś było do­brze scho­wać albo w ogó­le wy­rzu­cić, pa­nie me­ce­na­sie – głos Do­wna­ra za­brzmiał na­gle twar­do, nie­przy­jem­nie.

      – O co mnie pan oskar­ża?

      – Ja? O nic. Pro­ku­ra­tor bę­dzie pana oskar­żał.

      Na­tor­ski za­śmiał się krót­kim, nie­we­so­łym śmie­chem.

      – Pan jest zna­ko­mi­ty, pa­nie ka­pi­ta­nie. Więc jed­nak upar­cie ob­sta­je pan przy tym, że to ja za­mor­do­wa­łem tego czło­wie­ka. Sły­sza­łem za­wsze o panu jako o pierw­szo­rzęd­nym fa­chow­cu. W tym jed­nak wy­pad­ku… No niech­że się pan przez chwi­lę za­sta­no­wi. Po pierw­sze nie zna­łem go, gdy­by jed­nak tak było, to czyż mor­do­wał­bym ko­goś w swo­im wła­snym miesz­ka­niu? Dla­cze­go? Ma­łoż to jest in­nych miejsc i oka­zji, o wie­le bar­dziej na­da­ją­cych się do tego, żeby ko­goś zli­kwi­do­wać. Więc we­dług pana mor­du­ję tu tego czło­wie­ka bra­zy­lij­skim szty­le­tem, a na­stęp­nie bie­gnę za­wia­do­mić o tym fak­cie mi­li­cję. No gdzież tu lo­gi­ka?

      Do­wnar pa­trzał na nie­go uważ­nie.

      – Pa­nie me­ce­na­sie – po­wie­dział wol­no, ce­dząc sło­wa przez zęby. – Czy ni­g­dy pan nie sły­szał o ta­kiej tak­ty­ce, że mor­der­ca za­wia­da­mia po­li­cję o zbrod­ni? To prze­cież bar­dzo zręcz­ne po­su­nię­cie. Bo każ­dy nor­mal­nie ro­zu­mu­je wła­śnie tak, jak mi pan to przed chwi­lą przed­sta­wił.

      Na­tor­ski po­de­rwał się. Był już u kre­su wy­trzy­ma­ło­ści.

      W tej chwi­li za­dzwo­nił te­le­fon.

      Do­wnar po­spiesz­nie pod­niósł słu­chaw­kę.

      – Tak, tak, to ja. Słu­cham, dok­to­rze, słu­cham… Co pan mówi…? Nie­sły­cha­ne. Zu­peł­nie tego nie za­uwa­ży­łem. Dzię­ku­ję panu. Do wi­dze­nia.

      – Ziem­ba te­le­fo­no­wał? – spy­tał Na­tor­ski.

      Do­wnar spoj­rzał na nie­go z roz­tar­gnie­niem.

      – Tak. Wie pan, to dziw­ne. Oka­za­ło się, że ten czło­wiek, któ­ry tu zo­stał za­mor­do­wa­ny, nie miał bro­dy. To była cha­rak­te­ry­za­cja. Świet­na cha­rak­te­ry­za­cja. Do dia­bła!

      ROZDZIAŁ II

      – No więc do­cze­ka­li­ście się na­resz­cie cze­goś in­te­re­su­ją­ce­go.

      Do­wnar wy­czuł drwi­nę w gło­sie ma­jo­ra. Nie­cier­pli­wie zmarsz­czył brwi.

      – Tak. Spra­wa jest nie­wąt­pli­wie in­te­re­su­ją­ca. Je­że­li jed­nak chce­cie, żeby ją pro­wa­dził kto inny, to bar­dzo pro­szę. Nie mam, oczy­wi­ście, nic prze­ciw­ko temu.

      Le­śniew­ski przy­gry­zał ner­wo­wo dol­ną war­gę, co nie wró­ży­ło nic do­bre­go. Ce­nił Do­wna­ra jako zdol­ne­go ofi­ce­ra, ale nie zno­sił tej jego nie­ustan­nej po­go­ni za nie­zwy­kły­mi spra­wa­mi.

      – Słu­chaj­cie,

Скачать книгу