Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 8

Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

Może pan być spo­koj­ny. Wo­lał­bym jed­nak, żeby pan opie­czę­to­wał po­kój.

      – Nie chcę tego ro­bić. Zwró­ci­ło­by to uwa­gę służ­by, a za­pew­ne tak­że i go­ści. Za­le­ży mi na za­cho­wa­niu jak naj­da­lej po­su­nię­tej dys­kre­cji w tej ca­łej spra­wie.

      Do­wnar raz jesz­cze ro­zej­rzał się po po­ko­ju, pod­niósł z pod­ło­gi małą kart­kę pa­pie­ru za­pi­sa­ną po por­tu­gal­sku i po­wie­dział:

      – Idzie­my.

      Ze­szli na dół. W hal­lu krę­ci­ło się parę osób. Kie­row­nik re­cep­cji spy­tał:

      – Czy mogę jesz­cze być panu w czymś po­moc­nym? – uprzej­mym ru­chem wska­zał drzwi swe­go ga­bi­ne­tu.

      Do­wnar za­pa­lił pa­pie­ro­sa. Chwi­lę sie­dział w mil­cze­niu, śle­dząc wzro­kiem smu­gę dymu. Spy­tał:

      – Czy przy­naj­mniej orien­tu­je się pan, kto od­wie­dzał tego czło­wie­ka.

      – Trud­no mi na to od­po­wie­dzieć. Nie kon­tro­lu­je­my tak ści­śle na­szych go­ści. Wiem, że od­wie­dza­ły go ko­bie­ty. O ile so­bie przy­po­mi­nam, wi­dzia­łem z nim ład­ną blon­dy­nę, wy­so­ka, efek­tow­na.

      – Czy to jed­na z tych, któ­re tu się sta­le krę­cą.

      – Nie. Ni­g­dy jej przed­tem nie za­uwa­ży­łem. Te tu­tej­sze mniej wię­cej zna­my.

      – Nie py­ta­li o nie­go ja­cyś męż­czyź­ni?

      Kie­row­nik re­cep­cji bez­rad­nym ru­chem roz­ło­żył ręce.

      – Ża­łu­ję bar­dzo, ale nic nie wiem na ten te­mat.

      – Czy roz­ma­wiał pan z tym bra­zy­lij­skim go­ściem?

      – Tak. Pa­ro­krot­nie.

      – W ja­kim ję­zy­ku pan z nim mó­wił?

      – Po fran­cu­sku. Nie­ste­ty nie znam por­tu­gal­skie­go.

      Świa­tło ża­rów­ki pa­dło na ja­kiś błysz­czą­cy przed­miot. Do­wnar wy­cią­gnął rękę i spo­śród pa­pie­rów le­żą­cych na biur­ku wy­jął ozdob­ną po­chwę na szty­let. Była nie­omal iden­tycz­na z tą, któ­rą zna­lazł w miesz­ka­niu Na­tor­skie­go.

      – Skąd pan to ma?

      Szef re­cep­cji uśmiech­nął się.

      – Parę dni temu zna­la­złem w win­dzie.

      – Czy nóż też pan zna­lazł?

      – Nie.

      Do­wnar wstał.

      – Dzię­ku­ję panu. Na ra­zie to wszyst­ko. Będę z pa­nem w kon­tak­cie. Gdy­by coś za­szło ta­kie­go, co zwró­ci­ło­by pań­ską uwa­gę, pro­szę na­tych­miast za­wia­do­mić Ko­men­dę Głów­ną, a naj­le­piej mnie oso­bi­ście. Do wi­dze­nia.

      Wy­szedł­szy z Grand Ho­te­lu, Do­wnar po­je­chał na Krzy­we Koło. Na­tor­ski po­wi­tał go bez en­tu­zja­zmu.

      – Przy­szedł mnie pan aresz­to­wać? – spy­tał.

      – Ależ skąd­że, pa­nie me­ce­na­sie. Chcia­łem tyl­ko pana uprzej­mie pro­sić jesz­cze o chwi­lę roz­mo­wy. Prze­cież to leży w na­szym wspól­nym in­te­re­sie, żeby wy­ja­śnić tę fan­ta­stycz­ną hi­sto­rię.

      – Oczy­wi­ście. Pro­szę, niech pan wej­dzie.

      Do­wnar za­uwa­żył, że ad­wo­kat bar­dzo zmi­zer­niał od wczo­raj­sze­go dnia. Trud­no się było zresz­tą temu dzi­wić.

      Usie­dli w głę­bo­kich, wy­god­nych fo­te­lach.

      – Na­pi­je się pan we­rmu­tu? – spy­tał Na­tor­ski. Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, wy­jął z ma­łej szaf­ki bu­tel­kę i kie­lisz­ki. – No i cóż, pa­nie ka­pi­ta­nie, nie ob­sta­je już pan przy tym, żeby mnie oskar­żać o to mor­der­stwo?

      Do­wnar umo­czył war­gi w bru­nat­nym pły­nie i uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie.

      – Praw­dę mó­wiąc, wszyst­kie oko­licz­no­ści prze­ma­wia­ją prze­ciw­ko panu, no ale… To prze­cież nie mia­ło­by żad­ne­go sen­su. Niech mi pan po­wie, pa­nie me­ce­na­sie, czy ma pan może ja­kąś kon­cep­cję co do tej ta­jem­ni­czej hi­sto­rii.

      – Ab­so­lut­nie żad­nej. Nie mogę tego po­jąć. Nie spa­łem całą noc. Nic jed­nak wy­my­śleć nie by­łem w sta­nie.

      – Czy nie mo­że­my przy­jąć ta­kiej ewen­tu­al­no­ści, że ktoś był przez cały czas w miesz­ka­niu i kie­dy pan wy­szedł do kuch­ni po wodę…

      Na­tor­ski po­trzą­snął gło­wą.

      – Wy­klu­czo­ne. Niech­że pan weź­mie pod uwa­gę, ka­pi­ta­nie, że to nie jest pa­łac, tyl­ko dwu­po­ko­jo­we miesz­ka­nie. Przez całe po­po­łu­dnie była tu­taj u mnie moja se­kre­tar­ka. Wy­szła do­słow­nie na parę mi­nut przed przyj­ściem tego czło­wie­ka. Gdzież tu mógł­by się ukryć mor­der­ca. Zresz­tą ja na­tych­miast po za­bój­stwie szu­ka­łem wszę­dzie, spraw­dza­łem drzwi wej­ścio­we… Nie, nie, to nie wcho­dzi w ra­chu­bę.

      – No więc co wcho­dzi w ra­chu­bę? – spy­tał tro­chę nie­cier­pli­wie Do­wnar. – Prze­cież nie sa­mo­bój­stwo.

      – Oczy­wi­ście, że nie.

      – Wszedł ktoś oknem? Dru­gie pię­tro. Nie ma na­wet bal­ko­nu. Zresz­tą okno było za­mknię­te.

      – Tak – przy­tak­nął Na­tor­ski. – Wła­śnie dzi­siaj w nocy do­kład­nie so­bie przy­po­mnia­łem, że za­mkną­łem okno. Ko­lej­ność fak­tów była na­stę­pu­ją­ca: skoń­czy­łem roz­mo­wę z moim ostat­nim klien­tem, otwo­rzy­łem okno, po­nie­waż po­kój był strasz­li­wie za­dy­mio­ny, ode­tchną­łem tro­chę świe­żym po­wie­trzem, na­stęp­nie we­szła se­kre­tar­ka, py­ta­jąc, czy już jej nie po­trze­bu­ję, chwi­lę po­roz­ma­wia­li­śmy, po­szła. Za­raz po­tem za­dzwo­ni­ła z Bri­sto­lu moja na­rze­czo­na z pre­ten­sją, że się spóź­niam na spo­tka­nie. Po tej roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej po­sze­dłem do ła­zien­ki umyć się i tro­chę przy­cze­sać. Wte­dy po­sły­sza­łem dzwo­nek u drzwi wej­ścio­wych. Otwo­rzy­łem

Скачать книгу