Zaczęło się w sobotę. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zaczęło się w sobotę - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 10
– Nie. Zobaczyłem go po raz pierwszy w życiu tutaj, u siebie w mieszkaniu.
Downar wyciągnął ręką.
– Dziękuję, panie mecenasie i przepraszam, że zabrałem panu tyle cennego czasu. Gdyby panu przyszła jakaś genialna myśl do głowy albo gdyby zaistniały jakieś nowe okoliczności, niech pan łaskawie zadzwoni do mnie, do komendy albo do mieszkania. Do widzenia.
Nuda niedzielnego przedpołudnia rozsiadła się na Rynku Starego Miasta. Milicjant w szklanej budce z miną pełną rezygnacji obserwował spacerujące opodal gołębie. Świąteczni przechodnie prezentowali swe nowe płaszcze, garnitury i starannie wyczyszczone buty z „Galluxu”. Zmęczeni życiem ojcowie ciągnęli uparte dzieci lub z tępym wyrazem twarzy popychali przed sobą wózki z najmłodszym potomstwem. Było ciepło, słonecznie i bardzo wiosennie.
Downar nie mógł jednak cieszyć się urokami pogodnego dnia. Wszystkie jego myśli skupiły się wokół jednego zagadnienia. Z nerwowym wysiłkiem szukał odpowiedzi na pytania: Jeżeli nie Natorski, to kto? Kto mógł popełnić tę zbrodnię i w jaki sposób? Im dłużej zastanawiał się i analizował to wszystko, tym bardziej gęstniały przed nim mroki, które zdawały się być nie do pokonania. Najmniejszego śladu, najdrobniejszego nawet punktu zaczepienia. Trzeba przecież od czegoś zacząć, stworzyć sobie jakąś koncepcję. Ale jaką, do wszystkich diabłów, jaką?! Dwupokojowe, małe mieszkanko, drzwi i okna pozamykane. Dwóch facetów ze sobą rozmawia i nagle jeden z nich dostaje nożem w plecy. Jeżeli nie Nagórski jest mordercą, no to kto? Nie chodzi nawet o to kto, bo do mordercy prędzej czy później zawsze jakoś można dojść. Chodzi o to, w jaki sposób to się mogło stać. Gdyby to było jakieś średniowieczne zamczysko, to można by było podejrzewać tajemnicze przejścia, zamaskowane drzwi, ale na Krzywym Kole…? Przecież takiej ewentualności nie można było poważnie brać pod uwagę. Wprawdzie Leśniewski wyklucza Natorskiego z tej historii, ale… Właśnie dlatego, że logiczne rozumowanie nakazuje go wykluczyć, nasuwa się przypuszczenie, czy to jednak nie on, czy to nie jest sprytnie obmyślana taktyka, bo przecież pozorne nonsensy mogą być genialną strategię.
Dochodziła druga. Trzeba było pójść na obiad. Downar postanowił zjeść coś w Rycerskiej. Zamówił zupę pomidorową i rumsztyk. Właściwie nie był głodny. Nie czuł smaku spożywanych potraw. Kazał sobie podać kieliszek wódki, ale i to nie pomogło. Zostawił niedokończony rumsztyk, zapłacił i wyszedł. Ciągle miał przed oczami ironicznie uśmiechniętą twarz majora i słyszał drwiące słowa: „Życzę wam powodzenia i sławy Sherlocka Holmesa”. Sława Sherlocka Holmesa…? Śmiechu warte. Jeżeli tak dalej pójdzie, to nie tylko nie ma mowy o żadnej sławie, ale kto wie, czy nie będzie musiał zrezygnować z tej sprawy i przyznać się do tego, że nie może dać sobie rady. Leśniewski dopiero by triumfował. Nie, nie, do tego nie można dopuścić. Ostatecznie od morderstwa nie upłynęły nawet dwadzieścia cztery godziny. Sprawa jest trudna i skomplikowana. Nie można jej tak na poczekaniu rozszyfrować. Spokojnie, spokojnie, nie trzeba się denerwować. To się wszystko przecież jakoś wyjaśni, musi się wyjaśnić.
Pojechał do siebie na Koszykową, rzucił się na tapczan i paląc papierosy, obserwował w zamyśleniu kółka z dymu. Po paru godzinach rozmyślań doszedł do przekonania, że ponieważ nie potrafił na razie rozwiązać zagadki samego morderstwa, przeto musi podejść do sprawy trochę z innej strony. Postanowił zacząć od ustalenia, kim był fałszywy Brazylijczyk, oraz odnaleźć żywego czy umarłego prawdziwego Nogueirę. Należało też trochę zorientować się w środowisku Natorskiego, pogadać z tą jego sekretarką…
Piętnaście po szóstej podniósł się z tapczanu, wykonał kilka ćwiczeń gimnastycznych, wziął zimny prysznic, ubrał się starannie i z mocnym postanowieniem dokazania czegoś wielkiego wyszedł na miasto. Miał ochotę się przejść. Zresztą do Grand Hotelu nie było daleko.
Zasnuta dymem kawiarniana sala połyskiwała matowymi światłami. Orkiestra grała jakiegoś melancholijnego slow-foxa. Zmęczone kelnerki krążyły ospale pomiędzy stolikami.
Downar stanął w drzwiach i zmrużywszy oczy, rozglądał się. Po chwili wrócił do szatni, wyjął notes, wyrwał kartkę, napisał parę słów i zwracając się do szatniarza, powiedział:
– Trzeci stolik od orkiestry, pod ścianą. Ładna blondynka w granatowej sukience. Odda pan jej tę kartkę.
– Nie mogę zostawić szatni?
– Może pan. Ja popilnuję. Niech się pan nie boi.
Downar wyjął legitymację służbową i pokazał ją szatniarzowi, który bez słowa poszedł spełnić polecenie.
Była rzeczywiście bardzo ładna. Wysoka, zgrabna. Miała długie blond loki o jedwabistym połysku i delikatną twarz renesansowej madonny. Spojrzała niespokojnie na Downara.
– Czego chcesz ode mnie? Nic nie mam na sumieniu. O co chodzi?
– Nie bój się – powiedział uspakajająco Downar. – Nie mam do ciebie żadnej pretensji. Chcę z tobą po prostu chwilę pogadać. Chodźmy stąd. Tu za duży tłok.
– Zabierasz mnie do komendy?
– Ale skądże znowu. Mówię ci przecież, że to nie o ciebie dzisiaj chodzi.
Odetchnęła z widoczną ulgą i odebrała płaszcz z szatni.
– Dokąd pójdziemy?