Ciało obce. Rafał A. Ziemkiewicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ciało obce - Rafał A. Ziemkiewicz страница 2
No dobra: nie były to cycki z rozkładówki „Playboya”, wolałbym odrobinę jędrniejsze. Ale mogły być. Właściwie można to samo powiedzieć o całej Dance. Wszystko w niej było takie: może być. Mogłaby mieć odrobinę smuklejsze uda, odrobinę węższą talię, parę centymetrów więcej wzrostu, ale na każdy z tych braków swobodnie dawało się przymknąć oczy. Zwłaszcza że po początkowych obiekcjach, wygłoszonych bardziej dla dopełnienia rytuału niż z rzeczywistej obawy, dość szybko pozwoliła się związać. Nawet przed kneblem się zbyt długo nie broniła. Może ją też to podniecało. Ale chyba raczej przekonała się, jak bardzo to podnieca jej „superfaceta” i podnosi jego wydolność.
Bo rzeczywiście, mimo całej wypijanej gorzały i nerwów organizm jakoś mi wtedy nie nawalał – o, przeciwnie, mogłem być z siebie bardzo dumny. A już najbardziej tego dnia, kiedy Danka przyniosła zabawki od siebie z redakcji. Długo się do tego zbierała. Mówiła wcześniej co raz, to by ci się spodobało, ale, cholera, żeby mnie nie przycięli, no sam wiesz, chyba nic z tego, no, nic z tego – a za jakiś czas znowu, ale może mi się uda, wiedziałem, że w końcu przyniesie, bo zaczęło ją to podniecać, aż pewnego popołudnia przyszła z wypchaną torbą i uśmiechając się tajemniczo, zabrała tę torbę do łazienki. Wyszła stamtąd w pończochach, szpilkach i skórzanym gorseciku odsłaniającym piersi, w grubej obroży, z naręczem akcesoriów. Niektóre były śmieszne i zupełnie bez sensu, jakaś imitacja bata z pasków czarnej flaneli czy łańcuszki jak przy klozetowej spłuczce, ale inne okazały się bardzo praktyczne, zwłaszcza knebel, twarda, skórzana kula na mocnym pasku z zapięciem na kark. Wsłuchiwałem się, jak przez ten knebel Danka pomrukuje aprobująco, gdy ją rżnąłem spętaną, pełen szczęścia i ulgi, że cokolwiek tam było z Groszkiem, minęło, że teraz już mogę tak bez końca, wydawało mi się, że zaraz pęknę z dumy – bezbrzeżnie zadowolony z siebie markizek de Zadek. Chyba już ostatni raz w życiu mi się wtedy zdarzyło, żeby być z siebie tak zadowolonym, więc zapamiętałem dokładnie. Kiedy Danka wyszła, usiadłem zaraz do komputera, jeszcze cały osłabły i rozmarzony, żeby pochwalić się udanym seksem mojej internetowej powiernicy. A przy okazji, racząc ją szczegółowym opisem, jeszcze raz to wszystko poprzeżywać. Czy może raczej upewnić się, że to naprawdę ja jestem tym facetem, któremu zaczęły się wreszcie takie rzeczy przydarzać. W każdym razie wyszyłem do Iris długiego mejla i potem kręciłem się z godzinę koło komputera, licząc, że odpowie i – jak tyle razy wcześniej – utniemy sobie podniecającą pogawędkę o wrodzonej uległości kobiet i rozkoszach, jakie daje im zniewolenie. Ale tego wieczoru najwyraźniej nikogo tam po drugiej stronie nie było, czekałem na próżno, popijając i puszczając sobie muzykę, aż w końcu udało mi się zasnąć.
A niewiele później, nie pamiętam, może parę dni, może tygodni, z adresu Iris przyszedł do mnie list od Kreszczyńskiego. Z kolorową fotką. A potem Kreszczyński krótko i brutalnie poinformował, że mają przeciwko mnie zeznania mojej własnej córki i jest tylko kwestią jego dobrego humoru, czy mnie zgnoi, czy nie. Pewnie, że się przestraszyłem. Ale wcale nie strach był najgorszy. Najgorsze było upokorzenie. Straszliwe poczucie upokorzenia, które przyszło wraz z bezradnością i rezygnacją, wraz ze świadomością, że muszę ulec, bo nie pozostawiono mi żadnego wyjścia – i że wszystko nagle poskładało się do kupy. Wszystkie zdarzenia, słowa, szaleństwa, zupełnie niezależne od siebie, nagle osaczyły mnie szczelną obławą, nagle wszystko zaczęło do siebie pasować, zmieniać się w jeden logiczny obraz, ktoś to wszystko długo mozolnie nizał i trzeba było takiego kretyna jak ja, żeby przez tyle czasu się nie spostrzec – a teraz nic już nie mogłem zrobić, nawet gdybym tego przeklętego pedała zamordował sto razy na wszystkie sposoby, jak to sobie bezsilnie roiłem. Zrozumcie, nie jestem żadnym zboczeńcem, nigdy w życiu przez myśl by mi nie przeszło, że można dotknąć własnej córki, nawet nie umiem sobie wyobrazić nic obrzydliwszego – ale on oczywiście miał rację, że nikt by w to nie uwierzył. Pamiętam jej oczy, z jaką odrazą na mnie patrzyły, pamiętam, z jaką nienawiścią moja Nusia cedziła, że nigdy nie wybaczy mi tego, co zrobiłem mamie, Magda tyle lat wychowywała ją w pogardzie do ojca, że już wiele nie było trzeba. I jeśli nawet pedał na swoją zgubę blefował, bo czasem myślę, że może, to w każdym razie lepiej blefować nie mógł. Wiedziałem, i on też musiał wiedzieć, że moja córeczka nie tylko jest gotowa zeznać przeciwko ojcu najpodlejsze kłamstwa, ale – gorzej – że jest w stanie w nie święcie uwierzyć.
Tak się wtedy czułem, pomyślałem, jak musiał się czuć przez te wszystkie lata mój ojciec. A w każdym razie, jak się musiał czuć w ostatnich tygodniach swojego życia. Tylko że ja jeszcze za głupi wtedy byłem, żeby cokolwiek zrozumieć. Wtedy to był mój czas zaprowadzania na świecie porządku. Czas, w którym ten świat był prosty, czarno-biały, i przy odrobinie wysiłku, na który byłem gotów, mogłem go urządzić jak należy, naprawiając błędy wszystkich poprzednich pokoleń. Ojciec musiał doskonale wiedzieć, co mnie rozpiera, bo gdy czasami mnie ponosiło i zaczynałem pleść jakieś rzeczy zupełnie już niemożliwe, nie unosił się, nie krzyczał ani nie użerał jak z Andrzejem. Uśmiechał się tylko. Ale uśmiechał się bez odrobiny politowania czy rozbawienia – ze smutkiem, którego wtedy nie umiałem zrozumieć, nie umiałem nawet zauważyć. A może z zazdrością.
– Dobierają się wreszcie łajdakom do dupy – mówię, czy coś w tym stylu, w każdym razie nie kryję swego gorącego zaangażowania w sprawę. – A ci twoi by się po prostu wstydzili, tato. Zachowują się haniebnie, ha-nieb-nie, tato.
Podbijam mocno każdą sylabę, patrzę na ojca prowokująco, niech zareaguje choć słowem, niech tylko da mi szansę wyrzucić z siebie z pasją całe moje święte oburzenie. „Ci twoi” to oczywiście jego przyjaciele, których przez całe moje dzieciństwo było pełno w tym samym zawalonym książkami i rocznikami gazet pokoiku, w którym teraz siedzimy. W mojej dziecięcej pamięci ojciec zawsze tkwi w tym pokoju, wciśnięty w kąt za swoim biurkiem i perorujący z papierosem w ręku, trzymał tego papierosa w bardzo charakterystyczny sposób, nie jak to robi większość ludzi, końcówkami palców, ale u samej ich nasady, jak robotnicy na zimowym zrębie, kiedy palą w grubych trójpalczastych rękawicach – tak że żar wydawał się wychodzić mu z dłoni niczym ostrze przebijającego ją od wewnątrz gwoździa. Wywijał tą dłonią z papierosem, podkreślając z pasją puenty, popiół sypał się na dywan i między serwety, bardzo złościło to matkę, że wszędzie pełno tego nawcieranego butami i łokciami popiołu. Zresztą wszyscy na tych spotkaniach u ojca palili, smród zastałego tytoniu nie dawał się wypędzić z jego gabinetu żadnym praniem ani trzepaniem. Znam ten zastały odór z mieszkań palaczy i serdecznie go nie znoszę, ale w moich wspomnieniach dym papierosowy nie jest przykry. Kojarzy się z niedostępnym dla dziecka wtajemniczeniem, z brodatymi twarzami i podchwytywanymi przez szparę w drzwiach strzępami rozmów o duchu Soboru, granicach kompromisu, upodmiotowianiu i budowaniu podstaw społeczeństwa obywatelskiego. Nie dam głowy, czy rzeczywiście padały tam takie określenia. Dawno już zauważyłem, że moja pamięć kłamie straszliwie, wciąż przyłapuję ją na uzupełnianiu po latach wyblakłych, gasnących kadrów szczegółami,