Ciało obce. Rafał A. Ziemkiewicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ciało obce - Rafał A. Ziemkiewicz страница 3
Chociaż jeśli chodzi o Magdę, pamięć może nie miała tu nic do rzeczy. Ona po prostu słyszała co innego, niż się do niej mówiło. We wszystkim znajdowała od razu drugie dno, pomijając z lekceważeniem pozory, które może zwiodłyby kogo innego, ale nie ją – deszyfrowała bezustannie każde rzucone przy niej zdanie, rozłamywała je jak szpiegowski kod. Jeśli mąż mówi, że jest piękna pogoda i dobrze by było wyjść na spacer, to najwyraźniej dla jakichś podejrzanych celów chce się pozbyć żony z domu. A kiedy przy obiedzie poprosiłem: „Kochanie, mamy tu gdzieś sól?”, to moja Magda natychmiast odcyfrowywała, że naprawdę powiedziałem: „Nic nie umiesz, nawet zupy posolić jak należy”. Już ona wiedziała. Zresztą, powiedziałem to przecież „takim tonem” albo „z taką miną”. Ton i mina zawsze okazywały się „jakieś”, żeby już nie pozostała żadna wątpliwość.
Znajomi, kiedy chcieli być dla mnie mili, mówili coś w stylu: „Tak szczerze, wiesz, stary, dziwiłem się zawsze, że tak długo z nią wytrzymałeś”. Ludziom się wydaje, że jak chcą okazać życzliwość człowiekowi świeżo rozwiedzionemu, to nic lepszego, niż mówić źle o jego byłej żonie. Wkurzali mnie tylko i nigdy nie podejmowałem takiej rozmowy, ale gdybym podejmował, to odpowiedź brzmiałaby: wytrzymałem z Magdą tak długo, bo z czasem nauczyłem się uważać na każde wypowiadane przy niej słowo. Umiałem przewidzieć, czego się doszuka w niewinnym zdaniu, i zawczasu odpowiednio je ocenzurować. Nawet nieźle mi to czasami wychodziło. Ale też nic innego nie było trudniejsze do wytrzymania. Można jakoś wytrzymać seksualną oziębłość żony, dom wionący emocjonalnym chłodem, nawet ciągłe poniżanie w oczach córki – ale nie to, że każda prosta rozmowa jest chodzeniem po polu minowym i wymaga stałego natężenia uwagi. Latami.
Nie zawsze tak było. Dopiero od chwili, kiedy Magda dowiedziała się o moim drugim życiu.
Najgorsze z moją pamięcią nie jest to, że fałszuje ona zdarzenia, rozmowy i postaci, że z czasem żółknie i blaknie albo zatraca całe miesiące. Najgorsze jest to, że poza nią nie mam niczego innego i muszę, wiedząc doskonale, jak niewiele jest warta, ufać jej bezgranicznie. Przyjaciele mojego ojca przemawiają tu głosami, które na pewno zostały dograne potem, zgodnie z zasadami dedukcji: skoro ojciec był znanym i ważnym działaczem katolickim, a jego gabinet miejscem spotkań opozycyjnych elit, to na pewno musiały się tam toczyć ważkie dysputy o przyszłości kraju i Kościoła, o tym, czy wejdą Ruscy i kiedy samemu „wchodzić”, wierząc w sens pracy organicznej, a kiedy trwać w sprzeciwie.
Ale równie dobrze mój stary mógł tam sobie opowiadać z kumplami pieprzne kawały nasycone niezrozumiałymi dla mnie aluzjami. Dźwięki w moich wspomnieniach nie zasługują na zaufanie. Jedynym, w prawdziwość czego mogę wierzyć, jest obraz – ten oglądany przez szparę w drzwiach: ojciec za swoim biurkiem, szczupły, siwy, ze sterczącym spomiędzy palców papierosem i brodaci faceci w swetrach albo sztruksowych marynarkach, wtedy wydawało mi się, że strasznie starzy, wszyscy kopcący okrutnie z papierosów albo fajek – matka przeciskała się pomiędzy nimi, żeby otworzyć szerzej okno albo upchać gdzieś pośród papierów i szkła nowy talerz z kanapkami ozdobionymi na wierzchu kawałkiem pomidora, ogórka czy rzodkiewką i szczypiorkiem. Nawet później, kiedy już podrosłem, ojciec nigdy nie chciał przenosić na synów tych rozmów, które toczył ze znajomymi.
Naprawdę. Nie chcieli mi wierzyć, kiedy to mówiłem: mój ojciec nigdy nie rozmawiał z dziećmi o dziadku, wojnie, deportacjach ani o Wronkach, a już zwłaszcza nie rozmawiał z nami o polityce. O Katyniu najpierw dowiedziałem się od kolegów ze szkoły. Kiedy ojciec znalazł w moich rzeczach podziemne pisemka, był wściekły. Aż głos mu się łamał, gdy wygłaszał mi długie kazanie o głupocie dzieci, które nie zdają sobie sprawy, że ci bandyci potrafią zniszczyć każdego bez żadnych skrupułów, że trzeba rozsądku, rozsądku i jeszcze raz rozsądku i w moim wieku w żadnym wypadku nie mogę się dać sprowokować. Tak powiedział – „dać się sprowokować”. Teraz wiem, to wcale nie była wściekłość; on się bał. Bał się o mnie śmiertelnie, strachem, którego ja, szesnastolatek, po prostu nie mogłem pojąć. Udawałem, że słucham go z uwagą i w skupieniu, czekając, aż się zmęczy i przestanie chrzanić. Nie wiem, czy bardziej poruszyło go, że wbrew jego woli zadałem się z „polityką” i przynoszę do domu bibułę, czy że była to bibuła skupiona na demaskowaniu komuny jako żydowskiego spisku, okraszona rubryką humoru w stylu, czym się różni sejm peerelu od belgijskiego – że w belgijskim jest połowa Belgów, połowa Żydów, a w polskim nie ma Belgów. Może zresztą ten kawał słyszałem zupełnie gdzie indziej, ale moja pamięć przykleiła go potem do tego wspomnienia, bo poniewczasie tłumaczył niezrozumiały w pierwszej chwili gniew ojca – moja bibuła na kilometr śmierdziała mu ubecją, ale mnie to wtedy nie przyszło do głowy.
Ostatecznie wyszło na jego – ja w końcu dałem sobie z polityką spokój raz na zawsze, a brata w ogóle nigdy to nie zainteresowało, bo poszedł w sekciarstwo. Zastanawiam się czasem, który z nas bardziej skrócił ojcu życie. Ja, klarując mu, że Polska nie będzie naprawdę niepodległa, dopóki stanowczo i bezlitośnie nie rozliczy i nie ukarze wszystkich komunistycznych kolaborantów i kapusiów, czy Andrzej, wywrzaskując, że żądny bogactwa i politycznej władzy kler sfałszował nawet dekalog i zataja przed wiernymi to, że Jezus przez dwadzieścia lat podróżował po Indiach, ucząc się od tamtejszych mistrzów.
Nie, tak naprawdę wcale się nad tym nie muszę zastanawiać. Wiem, że ja.
Znacznie lepiej od ludzi, którzy pojawiali się w gabinecie ojca, zapamiętałem stojące tam książki. Pewnie każdy mężczyzna przechowuje w duszy to szczególne, niepowtarzalne wspomnienie odkrywania tajemnic ojcowskiego biurka i biblioteki. Wszystko w tym jest: oddech wielkiej tajemnicy uśpionej w szufladach z ciemnego drewna, egzotyczny zapach skóry i fajkowego tytoniu, fascynacja każdym walającym się drobiazgiem, czy to wielka, ozdobna zapalniczka, z której dawno wypadł kamień, kryształowa popielniczka wypełniona drobiazgami, nadrdzewiała puszka po prince albercie czy pudełko zapałek z trójwymiarową Japonką, w zależności od kąta patrzenia ubraną w koronkowy peniuar albo same majteczki. I do tego dreszcz emocji, czy w którymś momencie wdzierający się na zakazane lądy eksplorator nie zostanie przyłapany.
Zawsze było tam mnóstwo książek. Niektóre ustawione równo, jakby miało im to zrekompensować to, że nikt po nie nigdy nie sięga, inne w stosach, po naleganiach matki wdzierającej się do ojcowskiego królestwa z odkurzaczem przerzucanych z jednego miejsca w drugie. I te, o których sam ojciec najchętniej ze mną rozmawiał. Stevenson, Conan Doyle, polskie, rozlatujące się wydania w czarno-czerwono-niebieskich okładkach ze zwijającego się w rulon kartonu, podsuwane mi do czytania, i oryginały, które pozwalał oglądać tylko w swojej obecności; dostojne, oprawione w skórę, ze złoceniami i ilustracjami, część mu przysłano, ale większość sam przywiózł z Zachodu. Mówił, że kiedyś, gdy nie będzie już miał na głowie ważniejszych spraw, napisze esej o literaturze popularnej aż do czasów Sherlocka Holmesa. To, co było później, nie jest interesujące, mówił, amerykański „czarny kryminał” to tani sentymentalizm i rozwadnianie Hemingwaya, wszystko, co fascynujące, zdarzyło się wcześniej. Pan Lecocq i zbrodnia w Orcivall, Księżycowy kamień Collinsa, Doktor Jekyll i Mr. Hyde Stevensona. Zwłaszcza o tym ostatnim potrafił opowiadać, że nie znamy i zapewne nie poznamy już nigdy pierwotnej wersji utworu, którą żona pisarza spaliła, przerażona i zniesmaczona opisem tego, co uwolnić miał z szacownego doktora Jekylla jego eliksir. A tekst, który w końcu wydrukowano – ojciec łatwo się rozgadywał, gdy wchodził na ten temat – to blady cień tego, co być miało, w okropne skłonności Hyde'a musi czytelnik wierzyć na słowo, i nigdy się nie dowiemy, co tak zmroziło w mężowskiej powieści szacowną panią Stevenson.
Była