Chłopcy z Placu Broni. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopcy z Placu Broni - Ferenc Molnar страница 8
– Chodźmy!
Na tym zakończyła się część oficjalna. Przyszła kolej na grę w palanta. Jeden z chłopców rozkazującym tonem zarządził:
– Szeregowy! Przynieście z magazynu piłkę i bijak!
Nemeczek natychmiast pobiegł do magazynu, który mieścił się pod jednym z sągów. Wczołgał się do środka i wydobył ze schowka piłkę oraz bijak. Koło sągu, obok Słowaka, stali Kende i Kolnay. Kende trzymał w ręku kapelusz Słowaka, a Kolnay badał grubość warstwy brudu. Kapelusz Słowaka był zdecydowanie najbrudniejszym kapeluszem świata.
Boka podszedł do Gereba.
– Dostałeś trzy głosy – powiedział.
– Tak – odparł dumnie Gereb i twardo spojrzał mu w oczy.
III
Nazajutrz późnym popołudniem, po lekcji stenografii, plan wojennych działań był gotowy. Stenografia kończyła się o godzinie piątej, kiedy na ulicy zapalano już lampy. Po wyjściu ze szkoły Boka zebrał chłopców.
– Słuchajcie – powiedział – musimy uprzedzić ich natarcie i udowodnić, że jesteśmy tak samo odważni jak oni. Wezmę ze sobą dwóch najodważniejszych i razem pójdziemy do Ogrodu Botanicznego. Przedostaniemy się na ich wyspę i przybijemy na drzewie tę kartkę.
Wyciągnął z kieszeni kartkę czerwonego papieru, na której drukowanymi literami było wypisane:
TU BYLI CHŁOPCY Z PLACU BRONI
Wszyscy z podziwem spojrzeli na kartkę. Czonakosz, który nie uczył się stenografii i przyszedł pod szkołę li tylko z ciekawości, zaproponował:
– Dobrze byłoby jeszcze dopisać coś obraźliwego.
Boka przecząco potrząsnął głową.
– Nie wolno. W żadnym wypadku nie będziemy postępować tak jak Feri Acz, który zabrał naszą chorągiew. My tylko pokażemy, że się ich nie boimy, że mamy odwagę wkroczyć na ich teren, gdzie przeprowadzają zebrania i gdzie ukrywają swoją broń. Ta czerwona kartka będzie naszą wizytówką, którą im zostawimy dla przestrogi.
Głos zabrał Czele.
– Słyszałem, że oni o tej porze wieczorem są na wyspie i bawią się w policjantów i złodziei.
– Nie szkodzi. Feri Acz też przyszedł do nas o takiej porze, kiedy wiedział, że będziemy na Placu. Kto się boi, ten niech nie idzie ze mną.
Ale nikt się nie bał. Nawet Nemeczek był zdecydowany. Widać było, że chce zasłużyć na przyszły awans. Dumnie wystąpił naprzód.
– Idę z tobą!
Zrobił to zwyczajnie, bo tu, przed szkołą, nie trzeba było stawać na baczność i salutować. Regulamin obowiązywał tylko na Placu. Tu wszyscy byli sobie równi.
Czonakosz również wystąpił.
– Ja też idę!
– Ale przyrzeknij, że nie będziesz gwizdał!
– Przyrzekam. Tylko jeszcze jeden raz… pozwól mi po raz ostatni gwizdnąć!
– No to gwizdnij!
I Czonakosz gwizdnął. Z radości zrobił to tak głośno, że aż ludzie na ulicy poodwracali głowy.
– Ale gwizdnąłem… – powiedział z zadowoleniem. – Na dziś wystarczy.
Boka zwrócił się do Czelego:
– A ty nie idziesz?
– Niestety, nie dam rady – powiedział ze smutkiem Czele. – Nie mogę iść z wami, bo muszę być w domu o pół do szóstej. Matka wie, kiedy kończy się stenografia. Jeśli się spóźnię, to więcej nigdzie mnie nie puści.
Już sama myśl o tym przeraziła go. Skończyłoby się przychodzenie na Plac, porucznikowska ranga, wszystko…
– No to zostań – powiedział Boka. – Wezmę ze sobą Czonakosza i Nemeczka. Jutro rano w szkole dowiecie się o wszystkim.
Podali sobie ręce. Nagle Boce coś się przypomniało.
– Słuchajcie, czy Gereb był dzisiaj na stenografii?
– Nie było go.
– Może jest chory?
– Chyba nie. W południe razem wracaliśmy ze szkoły. Nic mu nie było.
Boce nie podobało się zachowanie Gereba. Było dziwnie podejrzane. Wczoraj tak twardo spojrzał Boce w oczy, kiedy się rozstawali. Chyba zdał sobie sprawę z faktu, że póki będzie Boka, on nie wysunie się na pierwsze miejsce w związku. Gereb zazdrościł Boce. Miał gwałtowne usposobienie, był odważny, a nawet zuchwały, więc rozsądne i spokojne postępowanie Boki nie mogło mu się podobać. Uważał się za lepszego i znacznie bardziej odpowiedniego na wodza.
– Bóg jeden wie, jak jest z tym Gerebem – powiedział do siebie cicho Boka, ruszając w drogę z chłopcami. Czonakosz kroczył obok niego z poważną miną, Nemeczek natomiast tryskał radością, że oto wreszcie może wziąć udział w niezwykłej wyprawie. Był tak wesoły, że Boka musiał mu zwrócić uwagę:
– Nemeczek, nie wariuj! A może ci się wydaje, że idziemy na zabawę, co? Ta wyprawa jest znacznie niebezpieczniejsza, niż myślisz. Przypomnij sobie tylko braci Pastorów!
To poskutkowało. Na myśl o Pastorach Nemeczek natychmiast spoważniał. Feri Acz również cieszył się złą sławą, mówiono nawet, że wyrzucono go ze szkoły realnej, ale silny i szalenie odważny Feri miał w spojrzeniu coś miłego i ujmującego zarazem, czego brakowało Pastorom. Ci dwaj chodzili zawsze ze spuszczonymi głowami, patrzyli ponuro spode łba i nikt nigdy nie widział uśmiechu na ich ogorzałych twarzach. Toteż wszyscy się bali przede wszystkim czarnowłosych Pastorów.
Trójka chłopców szła szybko nieskończenie długą ulicą Üllöi. Było już po zmierzchu, zrobiło się całkiem ciemno. Na ulicy zapaliły się lampy i ta niezwykła pora budziła niepokój w duszach chłopców. Zazwyczaj wychodzili bawić się zaraz po obiedzie. O tej zaś porze ślęczeli nad książkami, a nie spacerowali po ulicy. W milczeniu szli obok siebie i po kwadransie dotarli do Ogrodu Botanicznego. Zza wysokiego, kamiennego muru wychylały się złowieszcze konary wielkich drzew, które dopiero zaczynały się zielenić. Wiatr szumiał wśród gałęzi, było ciemno i gdy wyłonił się przed nimi tajemniczy o tej porze Ogród Botaniczny ze swoją zamkniętą już bramą, serca zabiły im mocniej. Nemeczek chciał nacisnąć dzwonek przy bramie.
– Na miłość