Chłopcy z Placu Broni. Ferenc Molnar
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopcy z Placu Broni - Ferenc Molnar страница 9
– Skądże! Obejdziemy ogród. Od tyłu mur jest znacznie niższy!
Skręcili w ciemną boczną uliczkę, gdzie kończył się kamienny mur. Od tego miejsca ciągnął się drewniany parkan. Szli dalej wzdłuż płotu, szukając najdogodniejszego miejsca do przejścia. Zatrzymali się tam, gdzie nie docierało już światło ulicznej lampy. Po drugiej stronie ogrodzenia, przy samym płocie, stała duża akacja.
– Jeśli tu się wdrapiemy – powiedział Boka – to po tej akacji łatwo będzie nam zejść. A w dodatku już na drzewie sprawdzimy, czy nikogo nie ma w pobliżu.
Obaj chłopcy zgodzili się z planem Boki. Zaraz też przystąpili do działania. Czonakosz przykucnął i oparł się rękoma o parkan. Boka ostrożnie stanął mu na ramionach i zajrzał przez płot do ogrodu. Wszystko to odbyło się w absolutnej ciszy. Kiedy Boka przekonał się, że w pobliżu nie ma nikogo, dał znak ręką. Nemeczek szepnął do Czonakosza:
– Podsadź go!
Czonakosz uniósł się i podsadził przewodniczącego na płot. Boka znalazł się na szczycie spróchniałego płotu, który zaczął niebezpiecznie trzeszczeć.
– Skacz! – szepnął Czonakosz.
Rozległo się jeszcze kilka trzasków i potem głuche pacnięcie. Boka wylądował w samym środku grządki z warzywami. Za nim przez płot przelazł Nemeczek, a na końcu Czonakosz. Wpierw jednak Czonakosz wdrapał się na akację, co mu przyszło z łatwością, gdyż wychował się na wsi. Stojący pod drzewem chłopcy spytali:
– Widzisz coś?
Czonakosz odpowiedział zdławionym głosem:
– Prawie nic, bo strasznie ciemno.
– A widzisz wysepkę?
– Widzę.
– Jest tam ktoś?
Czonakosz ostrożnie wychylał się zza gałęzi na lewo i prawo, patrzył w dal, w kierunku stawu.
– Na wyspie nic nie widać, drzewa i krzaki zasłaniają… ale na moście…
Tu zamilkł. Wspiął się wyżej o jedną gałąź i znowu zameldował:
– Teraz dobrze widzę. Na moście stoją jakieś dwie postacie.
Boka odezwał się cicho:
– Czyli są tam. A na moście stoi warta.
Znów zatrzeszczały gałęzie i Czonakosz zlazł z drzewa. Wszyscy trzej stali chwilę w głębokiej ciszy, zastanawiając się, co dalej czynić. Przykucnęli za jednym z krzaków, tak aby ich nikt nie dostrzegł, i cichutko, szeptem, zaczęli się naradzać.
– Najlepiej będzie – powiedział Boka – jeśli pod osłoną krzaków podejdziemy do ruin zamku. Wiecie, stąd na prawo, na stoku wzgórza.
Obaj chłopcy w milczeniu skinęli głowami: tak, znają to miejsce.
– Możemy ostrożnie podejść do samych ruin, kryjąc się w krzakach. Tam jeden z nas wejdzie na wzgórze, żeby się rozejrzeć wokoło. Jeśli nikogo nie będzie w pobliżu, to zsuniemy się ze wzgórza. Stok schodzi prosto do stawu. Schowamy się w sitowiu i pomyślimy, co dalej.
Czonakosz i Nemeczek z przejęciem patrzyli na Bokę. Każde jego słowo wydawało się święte.
Boka zapytał:
– Zgadzacie się?
– Tak jest! – wyrazili obaj pełną gotowość.
– No to naprzód! Trzymajcie się mnie. Znam tu każdy kąt.
I zaczął się czołgać na czworakach pośród niskich krzaków. Ledwie obaj jego towarzysze przyklękli, żeby za nim ruszyć, rozległ się ostry gwizd.
– Zauważyli nas! – Nemeczek zerwał się na równe nogi.
– Stój! Padnij! – wydał rozkaz Boka i wszyscy trzej padli na trawę. Z zapartym oddechem czekali na to, co teraz nastąpi. Czy rzeczywiście ich zauważono?
Ale nikt się nie zjawiał. Tylko wiatr szumiał wśród drzew. Boka odezwał się szeptem:
– Nikogo nie ma.
W tym momencie ostry gwizd ponownie przeszył powietrze. Znów odczekali chwilę, nadal nikt nie nadchodził. Nemeczek, trzęsąc się skulony pod jednym z krzaków, zaproponował:
– Trzeba by rozejrzeć się z drzewa.
– Słusznie! Czonakosz, wejdź na drzewo!
Czonakosz z kocią zwinnością wdrapał się na akację.
– Co widzisz?
– Na moście poruszają się jakieś postacie… ale teraz jest ich czterech… dwóch wraca na wyspę.
– No, to wszystko w porządku – powiedział uspokojony Boka. – Zejdź szybko. Gwizd oznaczał zmianę warty.
Czonakosz zsunął się w dół, znowu ruszyli razem, na czworakach, w stronę wzgórza. O tej porze w wielkim, tajemniczym Ogrodzie Botanicznym panowała cisza. Na sygnał dawany przed zamknięciem ogrodu spacerowicze opuszczali park. W środku pozostawali tylko włóczędzy, względnie tacy jak nasza skulona i skradająca się od krzaka do krzaka, snująca wojenne plany trójka chłopców. Swoją wyprawę traktowali niezwykle poważnie i zachowywali całkowite milczenie. Szczerze mówiąc, bali się trochę. Trzeba było niezwykłej odwagi, żeby wedrzeć się do samego środka obwarowanego obozu czerwonych, który znajdował się na wyspie położonej na samym środku stawu. Wiodła tam jedna tylko droga, przez drewniany mostek, na którym stała warta.
Może na straży stoją akurat Pastorowie? – przeszło Nemeczkowi przez głowę i zaraz przypomniały mu się gładkie, kolorowe kulki, wśród których było również kilka szklanych. Strasznie go złościło, że słowo einstand padło akurat w tym momencie, kiedy to właśnie on celnie rzucił i wygrał wszystkie kulki.
– Och! – krzyknął nagle Nemeczek. Przerażeni chłopcy zamarli w bezruchu. Nemeczek przyklęknął i wsadził jeden palec do ust.
– Co ci się stało?
– Pokrzywy! Wpakowałem rękę w pokrzywy!
– To ssij, staruszku, ssij! – powiedział Czonakosz, ale jednocześnie przytomnie obwiązał własną rękę chusteczką.
Czołgali się dalej i szybko dotarli do wzgórza. Na jego zboczu, jak już o tym wiemy, znajdowały się sztuczne ruiny zamku, jakie często budowano w wielkich parkach należących do arystokratycznych rodzin. Starannie układa się kamienie, a potem wypełnia szczeliny mchem, tak, aby wyglądało to na prawdziwe ruiny.
– Zbliżamy się! – ostrzegł Boka. – Teraz musimy być bardzo ostrożni, bo czerwoni często robią tu wypady.
– Co