Odrodzona. Dzienniki, tom 1, 1947–1963. Susan Sontag

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Odrodzona. Dzienniki, tom 1, 1947–1963 - Susan Sontag страница 2

Автор:
Серия:
Издательство:
Odrodzona. Dzienniki, tom 1, 1947–1963 - Susan  Sontag

Скачать книгу

że po­sia­da wy­jąt­ko­we ta­len­ty i ma coś do prze­ka­za­nia. Nie­ustan­nie, za­pal­czy­wie i nie­ustę­pli­wie zgłę­bia­ła wie­dzę – w pa­mięt­ni­kach pro­ces ten zaj­mu­je bar­dzo dużo miej­sca i do­ko­nu­jąc se­lek­cji, sta­ra­łem się to uka­zać – przez co w pew­nym sen­sie wcie­la­ła w ży­cie prze­świad­cze­nie o wła­snej wy­jąt­ko­wo­ści. Chcia­ła być god­na pi­sa­rzy, ma­la­rzy i ar­ty­stów, któ­rych po­dzi­wia­ła. Mot d’or­dre Iza­aka Ba­bla – „Trze­ba wie­dzieć wszyst­ko” – mo­gło­by na­le­żeć rów­nież do Su­san Son­tag.

      Dziś my­śli się zu­peł­nie ina­czej. Wia­ra we wła­sne moż­li­wo­ści to rzecz oczy­wi­sta wśród tych, któ­rzy od­no­szą suk­ce­sy, lecz for­ma, jaką owa pew­ność sie­bie przy­bie­ra, zmie­nia się z epo­ki na epo­kę. Są­dzę, że mat­ka mia­ła umysł dzie­więt­na­sto­wiecz­ny, a za­ab­sor­bo­wa­nie sobą ujaw­nia­ją­ce się w dzien­ni­kach przy­po­mi­na na­sta­wie­nie nie­któ­rych wiel­kich sa­mo­lub­nych my­śli­cie­li re­ali­zu­ją­cych wiel­ki cel, ta­kich jak Car­ly­le. W XXI wie­ku am­bi­cję wy­ra­ża się w zu­peł­nie in­nym re­je­strze. Czy­tel­nik szu­ka­ją­cy iro­nii tu­taj jej nie znaj­dzie. Moja mat­ka była tego cał­ko­wi­cie świa­do­ma. W ese­ju o Elia­sie Ca­net­tim, któ­ry – obok tek­stu o Wal­te­rze Ben­ja­mi­nie – za­wsze uwa­ża­łem za naj­dal­szy wy­pad na te­ry­to­rium au­to­bio­gra­fii, na jaki się zde­cy­do­wa­ła, z apro­ba­tą cy­tu­je wy­po­wiedź tego ży­dow­skie­go au­to­ra: „Pró­bu­ję so­bie wy­obra­zić, jak ktoś mówi do Szek­spi­ra: «Wy­lu­zuj!»”.

      Po­wta­rzam więc, ca­ve­at lec­tor. W pa­mięt­ni­ku tym sztu­ka jest spra­wą ży­cia i śmier­ci, skłon­ność do iro­nii po­strze­ga się jako wadę, a po­wa­ga to naj­wyż­sze do­bro. Moja mat­ka dość wcze­śnie przy­ję­ła ta­kie po­glą­dy. Ni­g­dy nie bra­ko­wa­ło lu­dzi, któ­rzy jej mó­wi­li, by wy­lu­zo­wa­ła. Wspo­mi­na­ła nie­kie­dy, jak jej do­bro­tli­wy, kon­ser­wa­tyw­ny oj­czym, bo­ha­ter wo­jen­ny, pro­sił, by nie czy­ta­ła tyle ksią­żek, bo ni­g­dy nie znaj­dzie męża. Po­dob­ną uwa­gę, choć w nie­co bar­dziej wy­ro­bio­nej in­te­lek­tu­al­nie for­mie, wy­gło­sił, jak mi po­wie­dzia­ła, fi­lo­zof Stu­art Hamp­shi­re, jej oks­fordz­ki wy­kła­dow­ca. Pod­czas kon­sul­ta­cji wy­krzyk­nął pew­ne­go razu z bez­sil­no­ścią: „Ach, wy, Ame­ry­ka­nie! Tacy po­waż­ni… do­kład­nie tak jak Niem­cy”. Nie za­mie­rzał jej kom­ple­men­to­wać, lecz moja mat­ka po­trak­to­wa­ła jego sło­wa jak naj­wyż­sze wy­róż­nie­nie.

      Czy­tel­nik może od­nieść wra­że­nie, że mat­ka była „uro­dzo­ną” Eu­ro­pej­ką na tej za­sa­dzie, na któ­rej dla Iza­aka Ber­li­na ist­nie­li „uro­dze­ni” Ame­ry­ka­nie wśród Eu­ro­pej­czy­ków i „uro­dze­ni” Eu­ro­pej­czy­cy wśród Ame­ry­ka­nów. Są­dzę jed­nak, że nie moż­na jej ra­czej opi­sać w tych ka­te­go­riach. To praw­da, że li­te­ra­tu­ra ame­ry­kań­ska była w jej oczach przed­mie­ściem wiel­kich li­te­ra­tur eu­ro­pej­skich, zwłasz­cza nie­miec­kiej. Za­ra­zem ży­wi­ła jed­nak naj­głęb­sze prze­ko­na­nie, że może sama sie­bie prze­two­rzyć – że wszy­scy je­ste­śmy do tego zdol­ni – a tło czy po­cho­dze­nie moż­na od­rzu­cać lub prze­kra­czać – do­wol­nie lub ra­czej wy­sił­kiem woli. Czyż Fit­zge­rald nie wy­ra­ził po­dob­nej opi­nii, mó­wiąc, że „w ży­ciu Ame­ry­ka­nów nie ma dru­gich ak­tów”? Na łożu śmier­ci, wciąż nie wie­rząc, że już się z nie­go nie pod­nie­sie, pla­no­wa­ła ko­lej­ny pierw­szy akt, któ­ry miał się roz­po­cząć, gdy te­ra­pia da jej tro­chę wię­cej cza­su.

      Jed­nym z naj­moc­niej­szych wra­żeń, któ­re od­nio­słem po prze­czy­ta­niu dzien­ni­ków, było to, że od mło­do­ści po wiek po­de­szły mat­ka to­czy­ła wciąż te same bi­twy.

      Z pa­mięt­ni­ka od sa­me­go po­cząt­ku ema­nu­je za­rów­no po­czu­cie, że opa­no­wa­ła hu­ma­ni­sty­kę, jak i im­po­nu­ją­ca pew­ność co do praw­dzi­wo­ści wła­snych są­dów oraz nie­zwy­kła za­chłan­ność – prze­ko­na­nie, że musi usły­szeć każ­dy nowy utwór, zo­ba­czyć każ­de dzie­ło sztu­ki, za­zna­jo­mić się ze wszyst­ki­mi naj­waż­niej­szy­mi książ­ka­mi. W tym du­chu two­rzy­ła spi­sy ksią­żek do prze­czy­ta­nia i skre­śla­ła ko­lej­ne po­zy­cje po za­koń­cze­niu lek­tu­ry. W dzien­ni­ku wy­raź­nie wy­brzmie­wa jed­nak tak­że po­czu­cie klę­ski, nie­zdol­no­ści do ko­cha­nia, a na­wet do mi­ło­ści ero­tycz­nej. W swo­im cie­le czu­ła się rów­nie nie­zręcz­nie, jak pew­nie po­ru­sza­ła się po prze­strze­ni umy­słu.

      Wzbu­dza to we mnie smu­tek, któ­re­go nie po­tra­fię wy­ra­zić. We wcze­snej mło­do­ści mat­ka po­je­cha­ła na wy­ciecz­kę do Gre­cji. Tam, w pe­lo­po­ne­skim am­fi­te­atrze, obej­rza­ła przed­sta­wie­nie Me­dei. Bar­dzo ją ono po­ru­szy­ło – w chwi­li, gdy Me­dea ma za­bić swo­je dzie­ci, wi­dzo­wie za­czę­li wo­łać: „Nie! Nie rób tego, Me­deo!”. „Ci lu­dzie nie mie­li po­czu­cia, że oglą­da­ją dzie­ło sztu­ki – wspo­mi­na­ła wie­lo­krot­nie. – To wszyst­ko było dla nich praw­dzi­we”.

      Pa­mięt­nik ten rów­nież jest praw­dzi­wy. Czy­ta­jąc go, mia­łem nie­po­ko­ją­ce wra­że­nie, że re­agu­ję po­dob­nie jak grec­cy wi­dzo­wie z po­ło­wy lat pięć­dzie­sią­tych. Chcia­łem wo­łać: „Nie rób tego!” albo „Nie bądź dla sie­bie taka su­ro­wa” czy „Uwa­żaj na nią, ona cię nie ko­cha”. Ale te­raz jest już oczy­wi­ście za póź­no: sztu­ka do­bie­gła koń­ca, głów­ni bo­ha­te­ro­wie ode­szli, po­dob­nie jak więk­szość – choć nie wszyst­kie – po­sta­ci dru­go­pla­no­wych.

      Tym, co po­zo­sta­je, są cier­pie­nie i am­bi­cja, mię­dzy któ­ry­mi oscy­lu­ją te za­pi­ski. Czy mat­ka ży­czy­ła­by so­bie ich upu­blicz­nie­nia? Po­wtó­rzę, że za moją de­cy­zją o tym, by nie tyl­ko po­zwo­lić na ich wy­da­nie, lecz tak­że by je oso­bi­ście zre­da­go­wać, sto­ją wzglę­dy prak­tycz­ne, acz­kol­wiek znaj­du­ją się tu rze­czy, któ­re są dla mnie bar­dzo bo­le­sne, i ta­kie, któ­rych wo­lał­bym się nie do­wie­dzieć i nie roz­po­wszech­niać.

      Wiem na­to­miast, że mat­ka uwiel­bia­ła czy­tać dzien­ni­ki i li­sty – im bar­dziej były in­tym­ne, tym le­piej. Być może więc Su­san Son­tag pi­sar­ka po­chwa­li­ła­by moją de­cy­zję. Taką mam w każ­dym ra­zie na­dzie­ję.

      Da­vid Rieff

      1947

      23/11/47

      Wie­rzę:

      a) że nie ma boga oso­bo­we­go ani ży­cia po śmier­ci

      b) że naj­bar­dziej god­na po­żą­da­nia jest moż­li­wość by­cia szcze­rą

Скачать книгу