Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2. Zbigniew Nienacki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Raz w roku w Skiroławkach. Tom 2 - Zbigniew Nienacki страница 14
Jedna była bezsporna i dowodna korzyść z kazania Mizerery. Rada kościelna postanowiła zdjąć obrazy raju i piekła ze ścian kościoła i zebrać dodatkową sumę na zakup innych obrazów świętych, a także zamówić u jakiegoś malarza obraz przedstawiający świętego Augustyna, który ludziom z parafii Trumiejki przywrócił chęć, aby znaleźć się w raju utraconym.
Gdzie należało szukać owego malarza, który podjąłby się wykonania tak ważnej pracy? I ile też taki malarz w dalekim mieście zażyczyłby sobie za obraz dla kościoła w skromnej i ubogiej parafii Trumiejki?
Zwrócono się w tej sprawie do Bogumiła Porwasza w Skiroławkach, który ukończył Akademię Sztuk Pięknych i — o czym było wiadomo — sprzedawał swoje obrazy nawet w Paryżu u barona nazwiskiem Abendteuer. Porwasz długo zwlekał z odpowiedzią na propozycję rady kościelnej. Aż wreszcie, zobaczywszy w dłoni Kondka, przedstawiciela rady kościelnej, kwotę dziesięciu tysięcy złotych w formie zaliczki za obraz — pieniądze i propozycje przyjął ku ogólnemu zadowoleniu. Co tu bowiem ukrywać — nie ma to jak człowiek tutejszy, a nie jakiś obcy, który może nawet i niewiele wie o świętym Augustynie i jego zasługach dla parafii Trumiejki.
A jednak, gdy tylko zaliczka za obraz przeszła z ręki Kondka do dłoni Porwasza, w domu Kondka zeszło się kilku pobożnych gospodarzy z okolicznych wiosek i zaczęło deliberować, czy Kondek dobrze uczynił, ponieważ malarz Porwasz mówi o sobie, że jest ateistą.
— Gdyby był innej wiary, mógłby święty obraz malować, bo ludzie innej wiary bywają porządnymi ludźmi — twierdził gruby Lejca z przysiółka Liksajny. — Mógłby też taki obraz malować, gdyby był niewierzący. Wielu jest bowiem u nas ludzi niewierzących, choćby pisarz Lubiński albo leśniczy Turlej, ale to porządni ludzie. Doktor Niegłowicz zaś, choć w różnych kościołach się modli i raz w Boga wierzy, a raz w niego nie wierzy, też jest jednak porządnym człowiekiem. Nie powinno jednak tak być, żeby święty obraz malował ateista.
— Ateista lub niewierzący to jedno i to samo. Dwa słowa, ale jedno znaczenie mają — upierał się Kondek.
— Nie może to być prawdą — przeczył Lejca. — Bo gdyby było prawdą, mówiłby o sobie pan Porwasz, że jest niewierzącym, a on rozgłasza, że jest ateistą. Niewierzący — to taki człowiek, który w Boga nie wierzy, ale może w niego uwierzyć. Ateistę zaś nic do Boga nie przekona i tym się jeden różni od drugiego.
Długo trwał między nimi spór, aż wreszcie udali się po poradę do proboszcza Mizerery.
— Kiepska sprawa wyszła z tym świętym obrazem, proboszczu — oświadczył Kondek. — Daliśmy obraz do roboty panu Porwaszowi, który jest ateistą. Co teraz będzie? Czy ateista może być porządnym człowiekiem i obraz wykonać jak należy?
Zamyślił się proboszcz Mizerera i tak istotę rzeczy wyłuszczył:
— Dobry obraz zależy od talentu malarza. Pan Bóg zaś rozdziela talenty tak między wierzących jak i ateistów. Ateista też może być porządnym człowiekiem, a dlaczego, tego nikt nie wie, tylko sam Pan Bóg. Wam zaś nie wolno dociekać wyroków boskich. Jeśli zaś Porwasz przyjął obraz święty do malowania, to nie jest on aż tak wielkim ateistą, za jakiego się uważa. Co nam przyjdzie z tego, że obraz święty namaluje jakiś człowiek, który trzy razy na dzień się modli, jeśli mu Pan Bóg talentu poskąpił? Czy nie są to święte słowa, że „po czynach ich poznacie ich?” Tak więc obraz będziemy osądzać, a po owym obrazie człowieka, który go namalował. Wtedy powiemy, czy to porządny człowiek, czy nieporządny.
Odeszli do swych domów ze spokojnymi sumieniami i między sobą już na ten temat więcej nie rozmawiali. Tu i ówdzie po wioskach rozlegały się jeszcze przez jakiś czas głosy, że Porwasz samej zaliczki wziął aż dziesięć tysięcy, podczas gdy za obraz z trzcinami nad jeziorem i z Kłobukiem dostał od doktora tylko sześć tysięcy, ale, jak mówili rozsądni ludzie, co innego malować jakieś tam zwykłe trzciny, choćby z Kłobukiem, a zupełnie co innego — przedstawiać wizerunek świętego Augustyna.
O tym, że człowiek najchętniej unika prawdy o sobie i swoich upodobaniach
Upał położył swą niewidzialną dłoń na ziemi i wodzie. Jezioro było nieruchome. Nawet najmniejszy szkwalik nie znaczył falistej dróżki po jego gładkiej i martwej tafli. Powietrze nad powierzchnią wody zdawało się gęstnieć od skwaru tak, że prawie można było je krajać nożem na przezroczyste płaty. Kipiąca wciąż zieleń brzegów — trzcin, krzewów, krzaków i lasów — po kilku upalnych dniach straciła seledynowy odcień i stawała się coraz ciemniejsza, aż prawie czarna. Skwar drzemał w puszystych łąkach, drżał nad asfaltem szosy, nad czerwonymi dachówkami domów, przeciągał się leniwie na leśnych polanach. W struchlałej od skweru ciszy dochodziło do wsi tylko żałosne porykiwanie bydła na pastwiskach i krzyk mew biesiadujących wokół Czaplej Wyspy. Zbielałe od żaru słońce przez wiele godzin wisiało na niebie, groźne i bezlitosne; w cieniu lasów bukowych namnożyło się gzów i bąków ogromnych, które wyganiały każdego, kto by szukał odrobiny ochłody. Dopiero zmrok przynosił ulgę ludziom i drzewom, noc zamykała drzwi buchającego żarem pieca, ale rankiem na łąkach próżno szukano rosy. Sczerniały pędy ziemniaków na polach, jakby w sen zapadły i ku ziemi się skłoniły źdźbła zbóż rozmaitych. Otto Szulc przepowiadał suszę i nieurodzaj.
W taki to dzień popołudniową porą, na zacienionym skrawku tarasu Lubińskiego rozsiedli się w leżakach: Lubiński, Niegłowicz i Porwasz, a pani Basieńka na turystyczny stoliczek stawiała oszronione szklanki ze słabym winem porzeczkowym.
Z tarasu widziało się martwe od żaru jezioro i przy brzegu nieruchomy biały jacht pisarza, pogrążony w śnie o dalekich podróżach. Z miejsca, gdzie siedział Porwasz, widziało się też prześwietloną popołudniowym słońcem białą sukienkę pani Basieńki, która, wsparta pośladkami o drewnianą poręcz tarasu, uśmiechała się lekko do tych trzech pięknych mężczyzn. Nie nosiła haleczki i stała przed Porwaszem jak gdyby całkiem naga, z kolumnami wysmukłych ud rozchylonych w lekkim rozkroku. A tam, gdzie uda się zbiegały, domyślać się on mógł rzeczy pięknej i apetycznej, tedy patrzył na nią z uwagą i zabawiał rozmową:
— Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że tym razem u Turlejów dojdzie do wielkiej awantury. Malowanie się u nich rozpoczęło. Turlej chce mieć w kancelarii i w korytarzu zieloną lamperię, a, jak wiecie, pani Halinka nie cierpi zielonego koloru.
— Coś takiego — pogardliwie wzruszyła ramionami pani Basieńka — żona leśnika powinna lubić zielony kolor. Las jest zielony i mąż chodzi w zielonym mundurze. Co powiedzielibyście o żonie literata, która nie cierpi stukotu maszyny do pisania? Zresztą, nie można nie lubić jakiegoś koloru aż do tego stopnia, aby robić awantury.
— Można — zdecydowanie oświadczył Porwasz, gapiąc się bezczelnie na cienie smukłych ud żony pisarza. — Na przykład ja nienawidzę fioletu. Nie znajdzie się na moich obrazach choćby odrobiny fioletowego koloru.
Lubiński westchnął pomyślawszy o smutnym zjawisku przemijania gustów: