Zamęt. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zamęt - Vincent V. Severski страница 13
I tak jak się spodziewał, na plaży zastali już tylko dymiący grill i kilka pustych puszek po piwie. Wiedział, że kaMageba włączył sygnał, by ostrzec rozrabiających, bo prawie zawsze imprezy urządzała tam czarna młodzież z okolicznych willi.
– Piękne barweny! – rzucił Muller, patrząc na rząd równo ułożonych na grillu ryb. – Gotowe już… spalą się… dwanaście… wszystkie duże.
– To trzeba je zabrać – odparł znudzonym głosem Makande. – Za pół godziny kończymy, to będzie kolacja na posterunku.
– Ale piwa nie zostawili. – Konstabl rozejrzał się, trącając nogą puste puszki.
– Tego nigdy nie zostawiają. – Makande się uśmiechnął. – Jak nieletni, to z piwem nawet szybciej biegnie. Ciekawe, nie? – Przez chwilę wpatrywał się w grupkę ludzi majaczącą daleko na brzegu morza. – To oni, tam… – Pomachał im swoją wielką ręką.
Muller znalazł gazetę i zebrał z grilla wszystkie ryby, łapiąc każdą dwoma palcami za ogon. Ułożył równo jedną obok drugiej, a następnie starannie zawinął w papier, by nie wystygły.
Kiedy wrócili z plaży na parking, umieścił paczkę w bagażniku i jak tylko zatrzasnął drzwiczki, usłyszeli nowy komunikat:
„Na Brander pod trzydziestym szóstym coś się dzieje. Sąsiedzi sygnalizują jakieś dziwne krzyki w domu do wynajęcia. Na podjeździe stoi jakiś motocykl”.
– Tu zero trzynaście, jedziemy… jesteśmy o dwie przecznice – odpowiedział Muller.
– Czy ona zawsze musi mówić „jakieś”? Ciągle jakieś to, jakieś tamto…
– Przeszkadza ci to?
– Tak, przeszkadza! Operator powinien wyrażać się precyzyjnie, bo później są problemy z pisaniem raportów… jakieś dziwne krzyki… co to niby jest za komunikat?
– Czepiasz się, bo Miriam jest biała.
Makande wyjechał z parkingu i skręcił z powrotem w nadbrzeżny bulwar. Po niecałych dwustu metrach odbił w prawo w ulicę Foam, którą kilkanaście minut wcześniej jechał w przeciwną stronę. Nie spieszył się, nie włączył koguta, zachowując tempo jak zwykle na patrolu. Minął skrzyżowanie z ulicą Coral, potem z Dolphin i dotarł do końca Foam, czyli rozjazdu w Brander. Skręcili w lewo.
Obaj dobrze wiedzieli, który to dom, bo patrolowali te ulice od lat, a pod numerem 30 mieszkał ich emerytowany kolega, który często urządzał męskie imprezy. Znali przynajmniej połowę mieszkańców dzielnicy, a na pewno wszystkie te domy, które sprawiały kłopot sąsiadom. Ale dom przy Brander 36 nigdy nie był notowany.
Zaparkowali obok krawężnika naprzeciwko białego parterowego domu o skośnych dachach. Wraz z dużym podjazdem starannie wyłożonym granitową kostką i ozdobionym kilkoma agawami sprawiał surowe, sterylne wrażenie luksusowych koszarów. Przy bramie garażowej stał motocykl. Okna w domu były zasłonięte.
Na ulicy pusto, żadnych samochodów, przechodniów. Robiło się coraz ciemniej.
KaMageba został przy radiowozie, a Muller ruszył w kierunku domu. Przeszedł kilka metrów. Nagle zatrzymał się, bo wydawało mu się, że słyszy jakieś odgłosy, dochodzące z wnętrza. Obejrzał się do tyłu, dał znak koledze i dotknął dłonią pistoletu.
Nie zdążył się odwrócić, kiedy okno na parterze wyleciało na zewnątrz wraz z nagim człowiekiem, który upadł plecami na ziemię, przewracając wielką donicę. Dopiero teraz Makande zobaczył, że facet jest zakrwawiony, i pomyślał, że poranił się szkłem. Nie rozumiał, co się właściwie dzieje, to było tak zaskakujące i nienaturalne, ale, o dziwo, nie poczuł zagrożenia i nie wyciągnął broni. Nieznajomy zaczął się powoli podnosić i Muller dostrzegł kątem oka, że Makande rusza mu na pomoc.
Odwrócił się w stronę budynku i w wybitym oknie zobaczył białego mężczyznę, który mierzył do niego z karabinu. Rzucił się na ziemię i w tym samym momencie rozległ się potężny huk wystrzału pompki. Obejrzał się i zobaczył, jak z piersi wielkiego kaMageby wybija gejzer krwi, a on sam pada do tyłu niczym wielkie ścięte drzewo. Muller wycelował swojego glocka w stronę okna, ale strzelec zniknął. Nagi mężczyzna z trudem próbował usiąść i wyglądał, jakby był oszołomiony.
Gang narkotykowy – przeleciało Mullerowi przez myśl. Przerażony, drugą ręką chwycił za radiostację. Nacisnął przycisk i już miał wezwać wsparcie, gdy rozległ się drugi wystrzał i policjant zobaczył, jak twarz nagiego mężczyzny eksploduje i zamienia się w gęstą czerwoną chmurę.
Zamarł w bezruchu, oniemiały. Nie widział strzelca. Wstrzymał oddech. Ogarnęła go panika i już chciał uciekać, kiedy rozległ się trzeci wystrzał.
15
Korycki wrócił od premiera w ciągu godziny. Najpierw wezwał obu zastępców i Pańskiego.
Kiedy tylko weszli do gabinetu, od razu zauważyli, że szef jest zdenerwowany. Zdarzało mu się to wyjątkowo rzadko, więc tym bardziej rzucało się w oczy. Nawet nie starał się panować nad mową ciała, nie było mu to potrzebne. Stał przy oknie, z rękami założonymi do tyłu, i kołysał się, przestępując z nogi na nogę. Nie widzieli jego twarzy.
Cisza trwała dłużej, niż mogli się spodziewać. Korycki coś mruknął pod nosem, po czym się odwrócił. Miał zaciśniętą szczękę i drgały mu mięśnie twarzy.
– Premier kategorycznie zakazał informowania Pakistańczyków i mediów o tym, że Olewski to nasz oficer. – Przeszedł przez cały pokój i usiadł ciężko w fotelu. – Co więcej, kiedy stwierdziłem, że to ogromny błąd… – zamyślił się na moment, patrząc w okno – premier poinformował mnie, że sprawą zajmie się minister Grobelny, a jego zespół w MSZ będzie koordynował całość akcji, także kontakty z mediami. Agencja ma delegować do tego zespołu jedną osobę. Poza tym mamy wykonywać polecenia Grobelnego i wszystkie informacje przesyłać na Szucha…
– Powiedział dlaczego? – zapytał Pański.
– Boi się politycznych konsekwencji. Brak mu jaj… myślę… i doświadczenia – odparł Korycki.
– Jebał go pies! – rzucił ostro Walewski i usiadł. – To znaczy, że los Olewskiego jest przesądzony…
– Zostawimy to tak? – zapytał szef.
– Oczywiście, że nie – wtrącił się Pański i też usiadł. – Musimy przejąć władzę w tym niby zespole Grobelnego. Przecież w MSZ posrają się przy tej sprawie. Mogą na niej tylko stracić, więc nikt się nie zaangażuje. Nikt! Czyli będą szukać kogoś, kto ich wyręczy i weźmie