Zamęt. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zamęt - Vincent V. Severski страница 9
Położył nogi na biurko i zagryzł ołówek, którym zwykle pisał na brudno. Dotknął kubka z kawą, ale ten był zimny, więc przez interkom zamówił nową. Spojrzał na zegar ścienny i obrócił się w fotelu w stronę telewizora. Właśnie zaczynały się wiadomości na Al-Dżazira, więc szybko włączył pilotem głos.
Pojawił się dziennikarz w białej koszuli, który stojąc na ulicy i trzymając w dłoni mikrofon, z przejęciem komentował wczorajszy atak na hotel Monal, więc Błaszczyk pogłośnił telewizor i przysunął bliżej fotel. Początkowo musiał skupić się na tym, co mówi reporter, ale w pewnym momencie na czerwonym pasku mignęło mu słowo Polish, które przemknęło w ciągu z German, British i Japanese, i szybko zniknęło. Od razu skojarzył to z depeszą od Khana. Czekał na powrót paska, gdy na ekranie ukazało się czterech skrępowanych mężczyzn klęczących obok siebie, odzianych w jednakowe granatowe stroje. Za nimi na ścianie widniała płachta z arabskimi napisami i flaga Państwa Islamskiego.
Po chwili napis powrócił i Błaszczyk już wiedział, że jednym z uprowadzonych w Pir Sohawa jest Polak. Poczuł, jak fotel pod nim zaczyna powoli pływać. Na moment stracił kontakt z otoczeniem i patrzył w ekran, jakby nic nie rozumiał, jakby słyszał i oglądał coś, co musiało dziać się w innym wymiarze. Błaszczyk zdawał sobie sprawę lepiej niż ktokolwiek inny, co dla Agencji oznacza to porwanie.
W końcu się opanował. Wiedział, jaka za chwilę spadnie na niego odpowiedzialność, chociaż jest tylko zwykłym analitykiem w wywiadzie. Zdawał sobie sprawę, że właśnie ruszyła gigantyczna machina propagandowo-polityczna pod hasłem „Polak w niebezpieczeństwie”, że zbiorą się konsylia ekspertów od wszystkiego, opozycja obwini rząd, rząd opozycję, może nawet premier wystąpi z oświadczeniem. Ale prawdziwa odpowiedzialność moralna i prawna spadnie na te kilka osób, wśród których na pewno będzie i on, naczelnik Błaszczyk.
Patrzył na ekran telewizora, gdzie właśnie pokazywano zbliżenia zakładników, i kiedy pojawiła się twarz Polaka, zrobił pilotem stop-klatkę. Na ekranie zamarło spokojne spojrzenie czterdziestoletniego mężczyzny z drobnym wąsikiem i bródką. To nie była twarz człowieka, któremu grozi okrutna śmierć, chociaż terrorysta w kominiarce krzyczał coś groźnie i przykładał mu do gardła maczetę, imitując cięcie.
Zaraz będziemy wiedzieć, kim jesteś – pomyślał.
W tym samym momencie zadzwonił telefon i zapaliła się lampka SZEF.
– Zaczęło się – powiedział Błaszczyk i podniósł słuchawkę.
10
Dima nie chodził do żadnych klubów ani siłowni. Nie miał spękanych bicepsów, grubego karku, wyrzeźbionego ciała ani kaloryfera. Był szczupły, gibki, zwinny, raczej Houdini albo Copperfield niż Gołota i taką też miał psychikę. Potrafił dobrze kombinować i kręcić.
Sam sobie wymyślił zestaw ćwiczeń. Sporo podpatrzył tu i tam, poczytał w fachowej literaturze i w końcu po latach stworzył coś w rodzaju syntezy gimnastyki szwedzkiej, tai chi i krav maga. Czyli połączył to, co – jak mu się wydawało – jest esencją człowieczeństwa: ciało, duszę i wolę walki. Kiedyś próbował włączyć do zestawu zmodyfikowane ćwiczenia jogi, ale psuły mu harmonię, a poza tym to była specjalność Moniki, więc choćby już z tego powodu nie mógł ich zaakceptować.
Doskonale wiedział, że to zwykła dziecinada, którą sobie wymyślił, ale uznał, że z tą świadomością będzie mu łatwiej. Właściwie to prawie wcale o tym nie myślał, bo najważniejsza była dyscyplina.
Wstawał o szóstej, wyjmował z zamrażarki croissanta i zaczynał dzień.
Ćwiczył trzy razy w tygodniu po godzinie i na zmianę trzy razy biegał na Kabatach, też godzinę. Potem kroił croissanta na pięć części, które zjadał, mocząc je w kawie z mlekiem. Jeden dzień zostawiał sobie wolny na inne sprawy.
Dziś wypadło bieganie. Po powrocie do domu zjadł śniadanie, wziął prysznic i tak jak sobie zaplanował, wyciągnął się w szlafroku na kanapie, żeby poczytać książkę. Po raz trzeci tego roku zaczynał Długie pożegnanie Raymonda Chandlera, a był dopiero kwiecień.
Zaczął od miejsca, w którym wczoraj przerwał, lecz ledwie doszedł do końca pierwszego akapitu: „Oczywiście dla nikogo nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że i tak będziemy świadkami okropnych trudności, bo są one nieodłączną częścią naszej egzystencji”1 – kiedy zabrzęczał telefon.
– Włącz telewizor i zadzwoń do mnie – powiedziała znana mu kobieta i wyłączyła się.
Dima zrozumiał polecenie i nie podnosząc się z kanapy, nastawił stację informacyjną TVD24.
Zobaczył podenerwowaną dziennikarkę, ale nie mógł zrozumieć, o czym mówi. Po chwili w bocznym kadrze pojawiła się twarz mężczyzny z nożem przy szyi i w końcu na czerwonym pasku z napisem „pilne” przeczytał: POLAK PORWANY PRZEZ TERRORYSTÓW W PAKISTANIE.
Poderwał się i usiadł. Przez kilka minut uważnie wsłuchiwał się w każde słowo, obserwował zdjęcia, ale kiedy zaczęły się już powtarzać, uznał, że czas oddzwonić do Moniki.
– No… nieźle, kurwa… – zamruczał do słuchawki.
– Co sądzisz? – zapytała.
– Już po nim – odparł, wyraźnie poruszony. – Przez jakiś czas władze będą mydlić oczy opinii publicznej… będą zapewniać, że zrobią wszystko, by uratować rodaka, że są w kontakcie z rządem Pakistanu, eksperci będą wzywać do wysłania GROM-u i inne absurdy, media zarobią, ale gość i tak straci głowę.
– A my… my… możemy coś? – zapytała z troską w głosie.
– My? Ty… ja…?
– No!
– Chuja możemy – odparł dobitnie.
– No… wiem przecież. Tak tylko zapytałam. Straszne… – Nie dokończyła. – Znów zapłoną kebaby nad Wisłą… a to przecież przypadek, że Polak był w tym hotelu… Dimka?
– Co?
– Nie masz jakiegoś kontaktu w Moskwie? Masz przecież… oni… no wiesz… – Zawiesiła głos. – Oni tam mogą wszystko… jak chcą… cały ten Pakistan mają przecież rozłożony na części…i tych z Tehrik, to przecież ich dziecko… Dima?
– Co?
– Trzeba
1
W przekładzie Krzysztofa Klingera.