Shitshow!. Charlie LeDuff
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Shitshow! - Charlie LeDuff страница 2
Chwilę później dwie szychy z zarządu stacji Fox wprowadziły mnie do sanktuarium Ailesa.
Nie ma to tamto, Ailes wiedział, jak się ustawić. Duże, eleganckie biuro. Okno z widokiem na przedmieścia. Kanapa. Prywatna łazienka. Biurko bez choćby skrawka papieru. Nic a nic, ani jednego kawałeczka. Żadnego kalendarza. Żadnej umowy. Żadnej chusteczki. Żadnego jednorazowego kubka. Żadnego paprocha.
– Tu wszystko trzymam – powiedział Rog, okrągławy mężczyzna o ściągniętej twarzy, i popukał się palcem wskazującym w bladą, łysą czaszkę. Nosił w głowie mapę całego królestwa.
Roger to geniusz, wyjaśnił mi jeden z dyrektorów, który przyprowadził mnie na spotkanie z Jego Magnificencją. Zbudował to wszystko od podstaw i nikomu nie chce powiedzieć jak.
– Moje gwiazdy nie bardzo za tym przepadają – zagaił Rog – ale ja zdaję się na instynkt. A jak tam moje gwiazdy? Narzekają na nowy harmonogram?
Gwiazdy, pomyślałem. On tak mówi o swoich komentatorach.
– Jestem reporterem – zacząłem – i pracuję dla lokalnego oddziału pana stacji w Detroit.
– Wiem – odparł i wskazał na swój magiczny czerep. – Książkę napisałeś.
– No więc, proszę pana, tak jak napisałem w tej książce, tu wcale nie chodzi o to, że Detroit to tylko taki mały cyrk. Cały kraj się sypie, wszędzie wrze. Jeden wielki shitshow. Mam taki pomysł, żeby zrobić serię reportaży dla lokalnej telewizji (Fox posiadał osiemnaście lokalnych stacji na największych rynkach USA, z czego większość z własną drużyną ligi NFL do kompletu). Chciałbym przejechać się po Ameryce z kamerą, pokazać, jak to naprawdę wygląda między Los Angeles a Nowym Jorkiem. Porozmawiać z prawdziwymi ludźmi. Mało ich u pana. A wybory są bliżej, niż się panu wydaje.
Rog spojrzał na swoich dyrektorów.
– Da się go jakoś przypilnować? – zapytał.
– Że jak, do chuja wafla? – wypaliłem, bo Rog to zaprawiony w bojach twardziel, jego byle co nie gorszy. Stary wyga, co na niejednym froncie bywał, zawsze z szerokim, protetycznym uśmiechem, śliski i niebezpieczny, obły, z ziemistą cerą i szklistymi oczkami. Z nim można było kawę na ławę – w końcu to Rog wymyślił na nowo Richarda Nixona, a potem stworzył prawackie telewizyjne wiadomości z dupy. I to on pierwszy zorientował się, że istnieje ogromna widownia, która ma dość wciskanych im od kilkudziesięciu lat lewackich wiadomości z dupy. Rog był geniuszem, jasna sprawa.
A teraz proponowałem mu coś z samych bebechów: chciałem pokazać zwykłych ludzi i ich codzienne zmagania na tle sypiącego się kraju i życia.
– Żebyś mi tylko nie robił żadnych historii o organizacjach charytatywnych Ruperta Murdocha – powiedział Rog śmiertelnie poważnie.
Tak naprawdę mój czarodziej miał na myśli to, że mam nie ruszać niczego, co mogłoby go kosztować pieniądze lub reklamodawców albo sprowokować telefon od kogoś z elitarnego klubu czy nawet samego Szefa. Dokładnie takie same obawy żywiło kierownictwo liberalnych mediów. Ostatecznie w wiadomościach nie chodzi ani o to, żeby informować opinię publiczną, ani o to, żeby rozliczać możnych tego świata. Wszystko rozbija się o gotówkę. Konstytucyjna pierwsza poprawka to dobra rzecz, ale ojcowie założyciele zapomnieli zorganizować mediom źródło dochodu. Właśnie dlatego branża wciska nam tyle historii o naćpanych celebrytach, świrach w czapkach z celofanu i kotach – zwłaszcza o kotach, kotach na gigancie, kotach, które mówią, kotach-duchach, kotach na kiblu i kotach bez łapek na wózkach inwalidzkich. To pieniądz napędza dwudziestoczterogodzinny cykl informacyjny. Nauczyły mnie tego lata spędzone w redakcjach gazet.
Szczerze mówiąc, organizacje charytatywne Ruperta zupełnie mi zwisały. Nie jestem kolaborantem, nie jestem skamlącym psem na pasku korporacji. Nie jestem narzędziem, organem ani tubą klasy rządzącej. Nie chodzę z nimi na wódkę, nie wyjeżdżam z nimi na wakacje, nie bywam w Białym Domu na obiadach dla korespondentów. Bliskość władzy nic dla mnie nie znaczy. Nawet nie mówię o sobie „dziennikarz”. Reporter, i tyle. Ale nie ogarniam czegoś tak tajemniczego jak organizacje charytatywne Ruperta. Zostawiam to gadającym szympansom i opiniotwórczym publicystom. Chciałem po prostu pokazać amerykańskie życie od podszewki.
– No dobra – powiedział, węsząc tym swoim słynnym nosem. – Jedziemy z tym koksem.
Trzeba mu przyznać, że nie bawił się w żadne podchody. Żadnego „obróć się, niech no ci się przypatrzę”. Żadnego macania po klacie ani bicepsach. Żadnego zaproszenia na obiad w eleganckim hotelu. Żadnych akcji z molestowaniem, które trzy lata później miały doprowadzić do odsunięcia go od stacji, którą sam zbudował. Pracę w telewizji łatwiej dostać, jak człowiek jest odpicowany, upudrowany i zrobiony na siłowni, zwłaszcza gdy nie jest tytanem intelektu. Masz przerzedzone włosy i żółte zęby? Daleko nie zajdziesz, nie ma bata. Ale Rog zobaczył we mnie coś więcej. Powiedział, że jest na „tak”, i jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Oddaję wam teraz do rąk chronologicznie ułożone historie spisywane przez trzy lata, które spędziłem, podróżując po USA jako reporter ogólnokrajowego programu Amerykanie; trzy lata, podczas których amerykański krajobraz polityczny, rasowy i gospodarczy przeszedł głęboką transformację. Od skutków nowego globalizmu – tych ewidentnych i tych mniej oczywistych – po narastające napięcia na tle rasowym i konflikt między ludźmi a rządem, który w ich przekonaniu odwrócił się od nich i ich oszukał. Stawałem na głowie, żeby do nich dotrzeć i ich zrozumieć: ich prawdziwe lęki i desperację. Amerykański sen się sypał, nie miałem co do tego wątpliwości. Był zadłużony po zęby. Ale co – nie licząc mediów społecznościowych, pracy w niepełnym wymiarze godzin i leków na receptę – mogło go zastąpić?
Black Lives Matter. Rebelia ranczerów. Zatruta woda we Flint. Prezydentura Trumpa. To właśnie te wydarzenia i kryzysy zostaną najprawdopodobniej zapamiętane jako przełomowe momenty we współczesnej historii USA. A my byliśmy na miejscu, przepychając się przez tłum w kłębach gazu łzawiącego, kurczowo ściskając w dłoniach kamery i notesy, bez choćby grama makijażu na twarzach.
Przez trzy lata z rozmaitych ulic i barów obserwowałem, jak Ameryka powoli się rozpada, słuchałem, jak ludzie mówią, że chcą czegoś nowego, więc wybór Donalda J. Trumpa na prezydenta wcale mnie nie zaskoczył, i mam nadzieję, że po lekturze tej książki będziecie wiedzieli dlaczego. Razem z fokami z wędrownego medialnego cyrku Trump spektakularnie wpasował się w nasz shitshow, a my zrobiliśmy z nich wszystkich rekwizyty, bo się do tego idealnie nadawali.
Kiedyś na początku kampanii Trumpa podszedłem do niego podczas konferencji prasowej w okolicach Flint, tuż zanim zaczął przemawiać do nabitej po same brzegi sali, i powiedziałem, że moim zdaniem ma spore szanse na wygraną. Musi tylko lepiej mówić. Znaleźć z ludźmi wspólny język, ale taki, który nie wywoła wojny rasowej. Trump nadął się jak polana wodą gąbka, widać było, że moja diagnoza mile go połechtała, że podziwia moją dziennikarską przenikliwość i wiarygodność. No to poprosiłem go o rozważenie mojej kandydatury na stanowisko wiceprezydenta.
Na chwilę zbiło