Shitshow!. Charlie LeDuff
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Shitshow! - Charlie LeDuff страница 5
Lokalny kaznodzieja radiowy – usłyszałem go podczas jazdy przez równinę – wygłaszał kazanie o tubkach pasty do zębów na lotnisku JFK i o braku człowieczeństwa w Nowym Jorku, oraz o tym, że trzeba zawierzyć Jezusowi, tutaj, na tej roponośnej działce. Jezus da nam coś dla ducha i dla ciała. Kiedy to usłyszałem, postanowiłem, że koniecznie muszę się spotkać z tym człowiekiem o boskiej przenikliwości.
Wielebny Ron Evitt mieszkał w prostym domu w stylu kolonialnym, w dzielnicy budynków pokrytych zniszczonym i poplamionym sidingiem z aluminium. Przyszedł na świat w rodzinie domokrążnego sprzedawcy Biblii Gedeonitów. Studiował inżynierię naftową na Uniwersytecie Wyoming. Na początku XXI wieku kupił ziemię na kredyt, znalazł ropę i stał się bogatym człowiekiem. Biorąc pod uwagę, że baryłka kosztowała 107,57 dolara, z każdą chwilą był coraz bogatszy. Ale pieniądze to za mało. Kaznodziei marzyły się dusze, ludzie, wyznawcy, akolici, rankingi! Chciał mieć dla siebie kawałek nielsenowskiego tortu. Co komu po zyskach, jeśli twoja audycja nie dorównuje popularnością państwowej stacji radiowej w republikańskim bastionie? Wymyślił nawet chwytliwy slogan: „Pastor na działce – działce naftowej”. Mimo to mało kto słuchał jego płatnych spotów – paru więźniów z lokalnego pierdla, kilku ćpunów śpiących w ciężarówkach i garstka robotników przy odwiertach. Ci ostatni pożądali pieniędzy, a nie zbawienia.
Postanowiliśmy nakręcić Evitta podczas głoszenia dobrej nowiny przy odwiercie. Przyniósł pizzę. Powiedział, że dzięki temu ludzie chętniej się przysiądą i go posłuchają. Odrobina pepperoni doda smaku modlitwie.
Wszyscy robotnicy byli biali, co do jednego, i nagle dotarło do mnie, że w całej Dakocie Północnej nie widziałem jeszcze ani jednego ciemnoskórego człowieka. Nie zauważyłem też, żeby na polach naftowych pracowali jacyś Indianie. Ale pamiętałem, że w podłej chińskiej restauracji w Minot gotował Azjata. Był jeszcze ten Meksykanin w rowie, zawinięty w materac jak tortilla, śpiący snem wiecznym – i to wszystko.
Dotarliśmy z kaznodzieją do odwiertu położonego daleko w głębi równiny, prawie pod granicą z Kanadą. Wiatr zmienił kierunek i wiał teraz z północy. Było wściekle zimno, palce u rąk i nóg pulsowały bólem od mrozu i miało się wrażenie, jakby ktoś ci przejechał po twarzy kamieniem szlifierskim. Pracowałem kiedyś w rzeźni, ale tutaj to była najcięższa, najgorsza robota, jaką kiedykolwiek widziałem.
Jak stwierdził Bobby, kierowca ciężarówki z Arkansas, to nie jest prawdziwa praca. Czekał właśnie, aż maszyna skończy pompować resztki pozostałego po szczelinowaniu płynu z jednej spośród należących do kaznodziei cystern (Bóg wie, gdzie je potem wylał). To nie jest bynajmniej spełnienie marzeń ani amerykańskiego snu o ciepłej posadce. To jest chujnia. Żeby uciułać te sto tysięcy, musiałbyś robić na trzy etaty. Ale tego ci przed przyjazdem nie powiedzą. Jesteś zmęczony. Ciągle marzniesz. Jesteś wiecznie przybity i samotny. Ci kolesie w większości nie mają doświadczenia, nie pracowali przy wydobyciu ani nie jeździli ciężarówką, więc wszystko robi się po prostu bardzo niebezpieczne.
– Ten kaznodzieja? Po prostu mówię mu „nie, dziękuję”. Jestem ateistą. Nie ma Boga. Rozejrzyj się dookoła. Widzisz tu jakiegoś Boga? Żona mnie zostawiła. W Arkansas nic na mnie nie czeka. Próbuję uzbierać trochę kasy. Kupię sobie chatę w lesie w Idaho i zniknę na zawsze. Niczego więcej nie chcę od życia, tylko tę chatę. Oto mój amerykański sen.
Pod przyczepą kaznodzieja próbował urabiać robotników. On się modlił, oni nie. Pizzę przełknęli, ale jego przesłanie już niekoniecznie.
W podmiejskim osiedlu przyczep kaznodziei, który w dżinsowej kurtce i z fryzurą na pieczarkę wyglądał bardziej jak Opie Taylor niż Howard Hughes, też poszło słabo. Było tam kilka rodzin, ale większość mieszkańców stanowili mężczyźni, którzy wspólnie wynajmowali jedno lokum. Przeważnie nawet mu nie otwierali, a jeśli już tak się zdarzyło, to cierpko oznajmiali wielebnemu milionerowi, że to nie modlitwy potrzebują, a pracy. Pieniędzy. Kaznodzieja powiedział, że i tak będzie się za nich modlił, co przyszło mu z łatwością, bo tak się składało, że to on był właścicielem tych paru odwiertów, z których wydobywano ropę.
Rozglądając się po nędznym, ośnieżonym parkingu, nad którym unosiło się niewidzialne widmo porażki, zamieszkanym przez cały legion samotników, odludków i alkoholików, pomyślałem, że Bóg musiał rzucić na tę ziemię jakąś szczególną klątwę. Zapytałem kaznodzieję, czy jego zdaniem właśnie tego chciał dla tych ludzi nasz pan i zbawiciel Jezus Chrystus?
– No więc, jakby to… – Kaznodzieja wyraźnie się zacukał. – No nie – przyznał w końcu. Tak naprawdę to nie. Większość z nich nie spełni swojego marzenia.
Warda Koesera, burmistrza Williston, wytropiłem w biurze, w sypiącym się budynku przy głównej ulicy, podobnym do siedziby indiańskiej rady plemiennej: ściany z cegły, niegdyś czerwonej, a obecnie burej od sadzy, kurzu i błota pryskającego spod kół nieustannie jeżdżących tędy pojazdów. Burmistrz właśnie oddawał władzę po dwudziestu latach urzędowania.
Zaczął od preambuły „tylko proszę mnie źle nie zrozumieć”, więc od razu pomyślałem, że kiepsko się dzieje na Wielkich Równinach. Oznajmił, że wszystko idzie świetnie. Rozwój. Milionowe inwestycje w budownictwo. Nowi ludzie.
– Tak, ale?
– Nie no, problemy się zdarzają, jasna sprawa. Pan jesteś z mediów, to pan pewnie chcesz usłyszeć o problemach, prawda?
– W zasadzie tak – przyznałem, skoro mnie już rozszyfrował. Dobre wiadomości są nudne. Źle wypadają w telewizji. Wszyscy opowiadają o wynikach produkcji i tej mitycznej setce patoli. A co z ćpaniem, prostytucją i bezdomnymi?
– Wiem, że nieładnie tak mówić – odparł burmistrz monotonnym głosem – ale najchętniej bym im wszystkim zapłacił, byle tylko wrócili, skąd przyjechali.
Powiedział nam, że najgorzej jest przy stacji kolejowej, więc oczywiście od razu tam pojechaliśmy. Na Front Street, przy biegnących równolegle do rzeki Missouri torach, wyrosło miniaturowe męskie obozowisko ciężarówek i przyczep kempingowych. Zanim zaczęła się gorączka naftowa, ludzie nie przyjeżdżali do Williston, a raczej stąd uciekali. Teraz codziennie pojawiali się coraz to nowi przybysze – zjeżdżali tu pociągami, autobusami albo rozpadającymi się gruchotami, zdesperowani, bez mieszkania, bez znajomych, sypiając w furgonetkach. Ci mężczyźni kręcili się potem przy torach. To tutaj, w parku przy stacji, mieścił się ośrodek zatrudnienia, tyle że nikt nikogo nie zatrudniał. Działała tam Armia Zbawienia, która od czasu do czasu rozdawała gorącą zupę w samo południe, ale żeby dostać talerz, trzeba było ugiąć kark. Dalej były dworzec autobusowy i zajezdnia kolejowa, kawiarnia i pięć barów na Main Street – dwa z nich, Pod Złamanym Sercem i Szepty – działały też jako kluby ze striptizem.
Plotki nigdy specjalnie mnie nie interesowały, więc ominąłem Szepty i ruszyłem prosto Pod Złamane Serce. Od progu było jasne, dlaczego tak nazwali to miejsce. Czterech wynędzniałych pijusów przy